Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 1 października 2024 19:30
Reklama KD Market
Reklama

„Żadnych bogów, żadnych panów” – kryminał o polskim Chicago

„Żadnych bogów, żadnych panów” – kryminał o polskim Chicago
Grzegorz Dziedzic fot. Magda Marczewska

Chicagowska Polonia od dawna czekała na powieść o swoich korzeniach. Przed nami premiera krwawego kryminału dobrze osadzonego w historycznej rzeczywistości, którego akcja rozgrywa się sto lat temu w polskim Chicago. Z Grzegorzem Dziedzicem, autorem książki „Żadnych bogów, żadnych panów”, rozmawia Magda Marczewska.

Magda Marczewska: – „Żadnych bogów, żadnych panów” to kryminał retro, rozgrywający się w Chicago, w dzielnicach zamieszkiwanych przez Polaków. Dlaczego umieściłeś akcję swojej powieści w 1918 roku?

Grzegorz Dziedzic: – Sam rok 1918 nie jest aż tak istotny, akcja mogłaby rozgrywać się równie dobrze rok wcześniej czy później. Jedyne uzasadnienie dla tej daty to narastające w tamtym czasie nastroje antyimigranckie, które zakończyły się przyjęciem przez amerykański Kongres dwóch ustaw ograniczających imigrację i praktycznie zamykających drzwi do USA dla przybyszów z Europy. Rok 1918 to był szczyt nagonki na Polaków. Nie tylko na nich oczywiście, te tendencje obejmowały także Irlandczyków czy Włochów, ale Polacy byli swojego rodzaju kozłem ofiarnym. Gdybyśmy chcieli odnieść się do współczesnych czasów, to obecnie takim synonimem groźnego imigranta są w Europie uchodźcy z Bliskiego Wschodu, a tutaj, w Stanach, ci którzy przybywają z Ameryki Łacińskiej. Ale „Żadnych bogów, żadnych panów” nie jest powieścią o antypolskich nastrojach.

Twoja powieść to kryminał posiadający wszystko, co książka tego gatunku mieć powinna: wartką, nieoczywistą akcję, interesujące postacie. Odnoszę jednak wrażenie, że zależało ci także na pokazaniu życia Polaków w Chicago w tamtych czasach, kiedy miasto było potęgą przemysłową.

– Tamta Polonia bardzo różniła się od współczesnej. Historycy zajmujący się tą tematyką mówią, że był to praktycznie czwarty zabór. Mało kto docenia współcześnie rolę chicagowskiej Polonii w odzyskaniu państwowości, ale to nie jest powieść o polskich dążeniach niepodległościowych. Przede wszystkim ówczesna Polonia była liczna i bardzo znacząca – może nie politycznie, ale demograficznie i społecznie. Chicago było miastem industrialnym, słynącym z przemysłu mięsnego, stalowego i szwalniczego. We wszystkich tych gałęziach przemysłu Polacy odgrywali bardzo ważną rolę jako tania siła robocza. Polaków były w Chicago tysiące i zamieszkiwali dzielnice robotnicze, w których dużo się działo, choć niekoniecznie były to rzeczy, którymi chcemy się chwalić.

Przy bramie do Chicago Union Stock Yards na południu miasta, rejon w którym rozgrywa się akcja książki "Żadnych bogów, żadnych panów" fot. Magda Marczewska

Dałeś Polonii postać sierżanta Teodora Ruckiego, który na tropie mordercy ochrzczonego przez prasę mianem Diabła z Michałowa przemierza te polonijne dzielnice. Sam wywodzi się z rodziny robotniczej, choć udało mu się do pewnego stopnia wyrwać się z tych – nie bójmy się tego słowa – slumsów. Siłą rzeczy akcja twojej książki nie rozgrywa się w środowisku ówczesnych elit, tylko wśród zamieszkujących najgorsze dzielnice zwykłych ludzi, niekoniecznie pasujących do wyobrażeń, jakie mamy o ówczesnym polskim imigrancie: bogobojnym, ciężko pracującym, uczciwym i praworządnym – soli tej ziemi. W swojej książce dość brutalnie rozprawiasz się z tym mitem.

– Mity od tego są, żeby się z nimi rozprawiać. Do dzisiaj w świadomości Polonii istnieje misternie tworzony obraz polskiej diaspory, jako grupy etnicznej o wysokich standardach moralnych, napędzanej patriotyzmem, religią, ciężką pracą i poczuciem wspólnotowości. Na pewno nie jest to cała prawda. Oczywiście, elity polonijne istniały, szczególnie na północy Chicago, na tak zwanym Trójkącie, zwanym wtedy Polskim Śródmieściem. To tam swoje siedziby miały organizacje polonijne i instytucje. Tam kwitło życie kulturalne, działały teatry, odbywały się koncerty. Na północy, w parku Humboldta, pod pomnikiem Kościuszki odbywały się patriotyczne wiece.

Ale ty w twojej książce nie pokazujesz tej strony Polonii, tylko bardzo szorstką rzeczywistość południa miasta. Czy nie boisz się, że Polacy mieszkający w Chicago poczują się urażeni takim bezpardonowym odbrązowieniem historii Polonii?

– Myślę, że o tej uładzonej stronie polskości w Chicago powiedziano już dużo. Natomiast to, co ja chciałem zrobić w mojej książce, i mam nadzieję, że mi się to udało, to przywrócić pamięć o ludziach i dzielnicach zapomnianych. Wydaje mi się, że my nie chcemy pamiętać o własnych trudnych polonijnych korzeniach. Bardzo skutecznie wyparliśmy, jako grupa społeczna, te fakty i to skąd tak naprawdę się wywodzimy. Szczycimy się pięknymi tradycjami, zbiórkami pieniędzy dla Błękitnej Armii, nieocenioną pomocą Polonii amerykańskiej dla Polski podczas drugiej wojny światowej i tak dalej. To są wszystko fakty historyczne i oczywiście mamy być z czego dumni. Natomiast wypieramy to, z czego dumni nie jesteśmy. Czyli istnienie polskiego getta w dystrykcie stalowym, z którego wywodzi się Teo Rucki, gdzie wychował się w parafii Świętego Michała Archanioła. To była dzielnica The Bush, do której policja nie chciała się zapuszczać, ponieważ było tam tak niebezpiecznie, że można było stamtąd nie wyjść. W dzisiejszych warunkach porównalibyśmy tę dzielnicę do Englewood, do najgorszego i najbardziej niebezpiecznego chicagowskiego getta. Kolejne miejsce, które opisałem to Back of the Yards. Kiedyś dystrykt mięsny, dzielnica zamieszkiwana przez pracowników przemysłowych rzeźni. Proszę sobie to wyobrazić: miejsce opuszczone przez Boga, śmierdzące niemiłosiernie, bo położone w pobliżu przetwórni mięsnych i zagród dla zwierząt, opanowane przez gangi. I to nie gangi latynoskie czy afroamerykańskie, jak to ma miejsce współcześnie, tylko gangi polskie. Dzielnica o wysokiej przestępczości i śmiertelności, pełna patologii i ludzkiego cierpienia. Taka była rzeczywistość. Myślę, że trzeba pamiętać o tych miejscach i fakcie, że byliśmy najtańszą siłą roboczą, mięsem armatnim industrialnego Chicago.

fot. Magda Marczewska

Nie tylko my. Także inni imigranci.

– Tak, oczywiście, także inni imigranci, którzy dzielili z nami ten ponury los: Słowacy, Czesi, Węgrzy, Litwini, z którymi mieliśmy tak zwaną kosę, Irlandczycy, Włosi. Trzeba sobie uświadomić, że na przełomie wieków i na początku dwudziestego wieku wszystkie te grupy etniczne nie były uważane za ludzi w pełni białych, mimo ewidentnego białego koloru skóry. Byliśmy uważani za ogniwo pośrednie między białym a kolorowym. Polskość definiowała nas w Chicago jako gorszych, bez szans na społeczny awans.

To może być szokiem dla wielu czytelników. W swojej powieści pokazujesz ówczesne życie w wielu jego bardzo barwnych odsłonach. Kiedy czytałam „Żadnych bogów, żadnych panów”, to, co bardzo mi się podobało, to nieprawdopodobna dbałość o szczegóły. Bardzo lubię, kiedy miejsce, w którym rozgrywa się akcja książki, staje się jednym z jej bohaterów. Chicago w twojej książce gra taką rolę, oddałeś jego atmosferę z ogromną dbałością o detal.

– Nie bez powodu napisanie tej książki zajęło mi ponad dwa lata. Musiałem przekopać się przez archiwa, znaleźć zdjęcia i stare artykuły, do których dostęp nie jest wcale taki łatwy. W tym miejscu ogromne podziękowania dla mojego konsultanta historycznego, profesora Dominika Pacygi, bez którego powstanie tej książki w takim kształcie w ogóle nie byłoby możliwe. Jego korekty i wskazówki były nieocenione, począwszy od sytuacji społeczno-politycznej, po szczegóły życia codziennego. Musiałem na przykład ustalić, jak wyglądała ówczesna kuchnia, czyli jeżeli ktoś robił jajecznicę, to na czym ją usmażył, w czym zagotował wodę na kawę. Musiałem odtworzyć realia polonijnej rzeczywistości sprzed stu lat, a właśnie detale tę odtworzoną rzeczywistość uwiarygadniają.

Wiem, że korzystałeś również z archiwum „Dziennika Związkowego”.

– Tak, to było niewyczerpane źródło wiedzy. Fabuła książki jest oczywiście fikcją. Główni bohaterowie nigdy nie istnieli, opisywane morderstwa nie miały miejsca, to wszystko jest moja fantazja. Natomiast ci fikcyjni bohaterowie poruszają się pomiędzy wydarzeniami i postaciami rzeczywistymi. Fikcyjna akcja jest wpleciona w prawdziwe wydarzenia. Zgadzają się daty, fazy księżyca, a nawet pogoda.

Jakie rzeczywiste wydarzenia umieściłeś w swojej książce?

– Jest ich sporo. Nie chcę robić spoilerów, ale pożar stodół w Back of the Yards miał miejsce dokładnie tego wieczoru i wyglądał tak, jak go opisałem. Olbrzymia polonijna parada w Parku Humboldta, którą opisuję, także wydarzyła się w rzeczywistości, dokładnie tego dnia, co w książce. Tutaj korzystałem z artykułów z archiwalnych wydań „Dziennika Związkowego”. To, jak wyglądała scena, chóry, poczty sztandarowe, kto i w jakiej kolejności przemawiał, jest zgodne z tym, jak to wyglądało naprawdę. Prawdziwe było również zaćmienie słońca. Jest tych faktów więcej, ale nie chcę zdradzać wszystkich, bo to smaczki dla bardziej zaznajomionych z historią czytelników. Nie chcę psuć im zabawy.

Gdzieś w tle występują także autentyczne postacie, takie jak ówczesny komendant policji czy arcybiskup Chicago.

– Arcybiskup Mundelein jest tylko wspomniany, ale na przykład występujący w książce ksiądz Lange, proboszcz parafii Świętego Michała Archanioła, był wśród Polonii dobrze znaną postacią. Podobnie jak John Guzik, słynny gangster, późniejszy księgowy Ala Capone czy Eugene Debs, znany chicagowski socjalista i związkowiec. 

Chyba w tym miejscu musimy przypomnieć, że to nie jest książka historyczna, tylko mocny, krwawy kryminał, tyle że dobrze osadzony w historycznej rzeczywistości.

– Kiedy poprosiłem profesora Pacygę o bycie moim konsultantem, to powiedziałem mu, że chcę napisać książkę o historii polskiego Chicago, którą ktoś przeczyta. Dominik uśmiechnął się i powiedział: „Czyli nie taką, jak moje książki, które czyta garstka zapaleńców i pasjonatów historii”.  Dokładnie taki był mój zamysł. Formuła i gatunek, które wybrałem, nie są przypadkowe. Osadzenie powieści w konwencji czarnego gotyckiego kryminału, z pogranicza thrillera, a jednocześnie książki drogi – bo przecież Rucki przemierza przemysłowe dzielnice jak kręgi piekła – było zamierzone.

Czyli czytamy ciekawą historię, wciągamy się w rozwinięcie zagadki kryminalnej, a jednocześnie poznajemy historię Polaków w Chicago.

– Ja bym te akcenty rozłożył odwrotnie. Przede wszystkim chciałem pokazać historię tamtych ludzi i dzielnic, a kryminalna intryga była tylko do tego pretekstem. Starałem się natomiast uniknąć częstej pułapki kryminałów retro, kiedy tło historyczne jest zbyt nachalne i dominujące, a autor popisuje się swoją wiedzą i w rezultacie nudzi czytelnika.

Dziwię się, że my, mieszkający w Chicago Polacy, do tej pory nie dorobiliśmy się solidnej powieściowej fikcji. Ale właśnie ją dostaliśmy: powieść kryminalną rozgrywającą się wśród Polonii, z polonijnymi bohaterami, przesiąkniętą atmosferą Chicago i pełną archaicznego pongliszu. Polacy z Chicago dostali intrygującego bohatera, bo Teodor Rucki nie jest postacią jednoznaczną i niewiele ma wspólnego z chodzącą szlachetnością i prawością. Nie jest kryształowym przedstawicielem naszej społeczności.

– Zdaniem wielu socjologów i kulturoznawców, do tej pory Polacy w amerykańskiej kulturze masowej przedstawiani byli głównie na dwa sposoby. Albo jako prostacy i chamy typu Stanleya Kowalskiego z „Tramwaju zwanego pożądaniem”, albo jako szlachetni zubożali szlachcice z głowami pełnymi naiwnych ideałów. Teodor Rucki jest człowiekiem inteligentnym i skutecznym, choć żaden z niego geniusz. Jest policjantem, ale z robotniczych dołów i z gangsterską przeszłością. Facet na pewno nie jest przyjemniaczkiem, bo jest szorstki w obyciu, a i krzywdę bliźniemu potrafi zrobić. To człowiek, który został ukształtowany przez warunki, w jakich przyszło mu żyć. „Żadnych bogów, żadnych panów” na pewno nie jest książką poprawną politycznie, bo i czasy nie były poprawne politycznie. Mam nadzieję, że dla Polaków z Chicago, zwłaszcza mężczyzn, Teodor Rucki będzie interesującą postacią, a czytelnicy z Polski będą mieli niepowtarzalną okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Chicago i Polonii, niż wynika to z utrwalonych stereotypów.

Dziękuję za rozmowę.

Grzegorz Dziedzicrocznik 1974, tarnowianin urodzony w Lublinie. W Chicago mieszka od 1999 roku. Z wykształcenia i zawodu psychoterapeuta. W USA imał się wielu zawodów. Pracował m.in. jako robotnik budowlany, kafelkarz, pomocnik w fabryce perfum i głośników. Później jako terapeuta uzależnień w jedynym poza Polską polskojęzycznym programie odwykowym dla bezdomnych Polaków w Chicago. Od 2014 roku kierował sekcją miejską i pisał felietony do „Dziennika Związkowego” – najstarszej polskojęzycznej gazety w Chicago. „Żadnych bogów, żadnych panów” to jego powieściowy debiut. W przygotowaniu jest druga część przygód Teodora Ruckiego.

Książka ukazuje się nakładem Wydawnictwa Papierowy Księżyc. Pojawi się w Polsce 24 listopada, a w polonijnych księgarniach w Chicago na początku grudnia.


“Żadnych bogów, żadnych panów”

ROZDZIAŁ IPołudniowe Chicago – The BushNiedziela, 26 maja 1918, po północyMaryjka skręcił w prawo z Osiemdziesiątej Dziewiątej w Green Bay Street. Znad jeziora szła burza, ale była jeszcze daleko, bo choć pioruny waliły gdzieś wysoko w chmurach nad czarną wodą, to grzmotów nie było słychać tutaj, na dole. Maryjka lubił burze, mimo że te w Chicago nie przynosiły spodziewanej świeżości, którą wciągasz do płuc jak życiodajną siłę i którą chcesz zatrzymać w sobie na stałe. Nadzieję na tę świeżość Maryjka stracił wiele lat temu, podczas pierwszego lata na Bushu. Wyszedł wtedy z tawerny Wiśniewskiego na Nadbrzeżu i łakomie wciągnął powietrze, przyzwyczajony do ozonowego chłodu, ale zamiast znanego z Polski łaskoczącego orzeźwienia prawie zakrztusił się gorącą watą. Mimo to wciąż lubił burze, zwłaszcza nocą. Burza przypominała Maryjce o fakcie podstawowym: że dobry Pan Bóg stworzył niebo, ziemię, chmury i pioruny. Że stworzył rośliny, zwierzęta i ludzi, a dopiero ci ostatni zbudowali stalownie, gysernie i walcownie. Ta świadomość przynosiła Maryjce ulgę. Kominy się kiedyś zawalą, ściany magazynów na rudę popękają i legną w gruzach, żelazne mosty zardzewieją i runą, a na wszystko, co zostanie, jak zawsze latem, spadnie ciepły deszcz.

Maryjka szedł przed siebie i spoglądał na widoczne na ciemnym niebie kontury stalowni. Ziemia niebrukowanej ulicy była sucha, więc zszedł z drewnianego chodnika, żeby zobaczyć cały zarys zębatego komina, który – ucięty po prawej jak nożem – przechodził na wysokości dachów we wspinającą się pochyłą kreskę dachu hali odlewni. Maryjce od zawsze ten widok kojarzył się z bestią, z Baphometem, który wystawia spod ziemi kozi łeb. Właśnie otworzył paszczę, jeszcze chwila, a obnaży trójkątne zęby, jeszcze trochę, a zgłodnieje i zacznie gryźć. A potem połknie wszystko.

Józefowi Kwasigrochowi, zwanemu przez znajomych Maryjką, nie spieszyło się do domu. Piwo i gorzałka, które tego wieczoru wlał w siebie w tawernie Wiśniewskiego, spełniły swoje zadanie – uspokoiły hałas, który dudnił w jego głowie bez przerwy, a do którego Maryjka zdążył się już tak przyzwyczaić, że nie zwracał uwagi na nieustający zgrzyt, huk, posapywanie i gwizdy lokomotyw, stukanie młotów i całą gamę uderzeń oraz stukotów, które otaczały go bez przerwy. Teraz jednak w głowie Maryjki wciąż jeszcze rozbrzmiewały dźwięki tamburicy i harmonii, szedł zatem i cicho gwizdał skoczną przyśpiewkę, którą jeszcze dwa kwadranse temu śpiewał cały saloon: „Nie mojaś żona, aleś kochanka, napójże, napój mojego kasztanka”. Doszedł do Osiemdziesiątej Siódmej i przez chwilę wahał się, czy pójść na skróty obok stalowni, przejść przez tory i dzięki temu szybciej znaleźć się w domu, ale ostatecznie skręcił w lewo, w kierunku Superior Avenue. Wszedł na chodnik i napomniał się, żeby patrzeć pod nogi. Rzadko rozstawione latarnie dawały blade światło, które rozpraszało się w zalegającym na Bushu smogu, o tej porze przypominającym mgłę. Łatwo było potknąć się na pełnych dziur chodnikach, które w zależności od widzimisię właściciela loty zbudowane były na różnych wysokościach i przypominały piętrową, pokraczną i ciągnącą się w mrok scenę jarmarcznego teatru. Ulica była pusta, gdzieniegdzie tylko na kocach rozłożonych na drewnianych schodach spały dzieciaki uciekające na zewnątrz przed zaduchem przepełnionych sypialni i chrapaniem dorosłych. Z naprzeciwka, zataczając się, szło dwóch mężczyzn. Niższy o pół głowy i chudy pomagał kompletnie zamroczonemu kompanowi, zwalistemu dryblasowi, który przystawał co chwilę i odwracając się w stronę budynków, pokazywał na nie palcem. Chudy zatrzymywał się, jedną ręką chwytał pijanego za klapy marynarki i rozchełstaną białą koszulę, a drugą podnosił jego opadający podbródek, próbując nawiązać z towarzyszem wyraźniejszy kontakt. Po chwili, zrezygnowany, objął dużego wpół i pociągnął ze sobą.

– Ty Polak? – zapytał chudy nadchodzącego z naprzeciwka Maryjkę. I nie czekając na odpowiedź, spytał po słowacku: – Znasz tego tu? Schlał się jak cap i nie pamięta, gdzie mieszka, tyle wie, że gdzieś na Bushu. Godzinę już go tak taskam. Może byś pomógł go dowlec do domu?Maryjka przypatrzył się zasypiającemu na stojąco mężczyźnie. Nie znał go.

– Jak na Bushu, to musicie zawrócić – powiedział. Minął pijaków, ale po kilkunastu krokach odwrócił głowę, dokładnie w momencie, kiedy chudy posadził zwalistego pod ścianą budynku, po czym uwolnił się od jego ramienia i, klnąc, poszedł w swoją stronę. Dziesięć sekund później Józef usłyszał krótki gwizd, a spomiędzy budynków ku pijanemu wyskoczyła drobna sylwetka. Maryjce aż żal się zrobiło biedaka, bortnika z wyglądu, któremu jakiś gówniarz przetrząsał właśnie kieszenie w poszukiwaniu resztek dniówki.

Józef poszedł dalej, wyjął z kieszeni spodni kupioną u Wiśniewskiego pintę wódki i pociągnął niewielki łyk. Alkohol dodał mu sił, pozwolił zatrzeć na moment nadchodzące zmęczenie po dwunastu godzinach pracy i miłym wieczorze w tawernie. Jutro miał wolne, będzie spał do dziewiątej, a na jedenastą pójdzie z żoną i dzieciakami na sumę do Świętego Michała Archanioła. Po południu postawi wszystkim lody na Commercial Avenue i zajrzą na festyn do parku Russela. A wieczorem Maryjka pójdzie znowu do tawerny Wiśniewskiego, zamówi piwo i usiądzie przy barze jak najbliżej krzątającej się przy szklankach Wandzi Wiśniewskiej. Będzie siedział tak do późna i oczekiwał na te chwile, kiedy Wandzia skręci się mocniej, sięgając na półkę z butelkami, a biała bluzka napnie się na jej piersiach tak, że ich kształtu Maryjka nauczy się na pamięć.

Skręcił w Superior. Na północy, po prawej stronie, nad piecami Illinois Steel Company unosił się ciężki dym, widoczny o tej porze dzięki pomarańczowej łunie, która oświetlała jedną trzecią nieba. Po lewej ze spiczastą godnością sterczały godne katedry wieże kościoła parafialnego pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła. Lewa górowała nad prawą, a kościół nad całą okolicą. Maryjka przeżegnał się odruchowo i jak zawsze poczuł ciepły przypływ dumy, choć równie możliwe, że zaczęła działać wódka, której łyk, tym razem spory, jeszcze bardziej poprawił mu nastrój. Skręcił w Osiemdziesiątą Piątą, minął dwa krótkie bloki i wszedł w elę, żeby się odlać. Dzwon na kościelnej wieży wybił pierwszą. Maryjka przystanął przy drewnianym płocie, lewą ręką oparł się o poprzeczną deskę przytrzymującą przybite w równych odstępach pionowe żerdzie. Odgłosy stalowni, które otaczały go z trzech stron, weszły w jazgotliwą kakofonię brzmiącą jak wesele w dantejskim infernie, ale po oddzieleniu od siebie, odsączeniu z hałasu dźwięki tworzyły dobrze znaną pieśń. Pieśń gorąca i stali, z rytmem wystukiwanym przez odbijające formy młoty, skrzypieniem przechylanego konwertora, głuchymi strzałami glinianych kul z madgana, suchymi trzaskami wspinających się do nasady pieców wagoników z rudą.

Maryjka znał te hałasy aż za dobrze i choć znajome, nie przestawały niepokoić go brutalnością, zapowiedzią nagłej, czającej się zewsząd śmierci. Skończył oddawać mocz i do domu przy Mackinaw Avenue postanowił dojść już tą elą. Znał tu każdą dziurę, każdą śmierdzącą zaschłym błotem kałużę, na ślepo mógłby omijać usypane na tyłach domów pagórki śmieci. Łyknął jeszcze wódki, by zagłuszyć hałas, i zapalił papierosa. Dym orzeźwił go i wgryzając się w gardło, wypełnił płuca cierpkim spokojem. Piętnaście, może dwadzieścia jardów przed nim coś się poruszyło i Józef Kwasigroch zmrużył oczy, żeby wyostrzyć wzrok przyzwyczajony do mroku.„Pewnie te cholerne kaczki od Kopciów wylazły spod domu przez dziurę” – pomyślał. Jako robotnik postępowy w słabym poważaniu miał hołyszostwo trzymające pod domami – w bejzmentach i na attikach – kury, kaczki, a nawet kozy czy świnie.

Maryjka hodował tylko gołębie i uważał to za pasję szlachetną, dającą radość i spełnienie. Ale nie próbował nawet wytłumaczyć sąsiadom, że trzymanie kaczek w przestrzeni między ziemią a stojącym na palach domem to oznaka polskiego zacofania, które nie pasuje do najnowocześniejszego miasta świata. Podszedł bliżej i zobaczył dwa bezpańskie kundle. Całe ich watahy kręciły się po okolicy, polując na szczury i rozgrzebując odpadki. Maryjka gwizdnął krótko, chcąc powiadomić psy o swojej obecności i nie ryzykować pogryzienia przez zaskoczone zwierzęta. Jeden z nich łypnął na Józefa, nie przestając lizać leżącej na ziemi bryły, która wyglądała z tej odległości jak worek z mąką, jakie wozami dostarczają dwa razy w tygodniu z młyna do piekarni na Green Bay Avenue.

– Poszły w chuj – warknął Józef i cisnął w kierunku psów podniesioną z ziemi deszczułkę, a do tego poprawił kopniakiem w ziemną bruzdę, wzniecając chmurę pyłu i grudek błota, które doszły celu. Psy spłoszyły się i odbiegły z podkulonymi ogonami, a Józef zaciągnął się papierosem. Nagle zabrakło mu tchu, bo to, co zobaczył, sprawiło, że niedopałek wypadł mu z ust. W ułamku sekundy wytrzeźwiał, a w gardle poczuł pieprzny smak gulaszu, który tego wieczoru zjadł pod gorzałkę u Wiśniewskiego. Maryjka zgiął się wpół i rzygnął sobie na buty. Sięgnął po fosforowe zapałki, wyjął od razu trzy i potarł o drewnianą ścianę domu Kopciów. Rozbłysło jasne światło.Na ziemi leżał męski kadłub bez rąk, nóg i głowy. Kończyny obcięte były równo i czysto, przy stawach, głowę oddzielono równie starannie. Józef wypuścił zapałki dopiero, kiedy osmaliły mu palce, ale zanim to zrobił, zdążył przeczytać nabazgrany na szarej ścianie, czarny w nikłym świetle, choć z pewnością ciemnoczerwony napis. Jedno krótkie słowo, które nic mu nie mówiło – NI.– O Jezusie Maryjko – pisnął Józef Kwasigroch, po czym z gardła wydobył mu się wysoki, łamiący się krzyk.


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama