Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 02:30
Reklama KD Market
Reklama

102-letni Stanley Kras – amerykański bohater z polskiego domu w Cicero (PODCAST)

102-letni Stanley Kras – amerykański bohater z polskiego domu w Cicero (PODCAST)

Zanim 102-letni amerykański weteran z Lisle, Stanley Kras, wsławił się na polu walki na Pacyfiku podczas II wojny światowej, wiódł proste i pracowite życie w domu biednych polskich imigrantów w Cicero na południowym zachodzie Chicago. Twierdzi, że surowe wychowanie zahartowało go na resztę długiego życia, którego historia nadawałaby się na niejedną powieść czy film. W rejonie Chicago Kras jest jednym z wielu amerykańskich weteranów polskiego pochodzenia, którym oddajemy hołd w przypadający 11 listopada w Stanach Zjednoczonych Dzień Weterana.

Z Joanną Marszałek rozmawia Joanna Trzos.  Podcast "Dziennika Związkowego"powstaje we współpracy z radiem WPNA 103.1 FM

Twarz 102-letniego Stanleya Krasa rozpromienia się na wypowiedziane po polsku słowa „dzień dobry”. Upewnia się jeszcze raz, z jakiej gazety jestem, bo weteran przez lata odmawiał wywiadów amerykańskim mediom, jednak zgodził się na rozmowę z „Dziennikiem Związkowym”. „Moi rodzice czytali Związkowy”– mówi po angielsku. Jego rodzice to Józef i Karolina Kras – polscy imigranci, którzy przybyli do Chicago około 1908 roku, a kilkanaście lat później osiedlili się w podmiejskim Cicero.

Już po chwili spędzonej ze Stanleyem Krasem staje się jasne, że wbrew oczekiwaniom nie mam do czynienia ze schorowanym i słabym seniorem, mającym zapewne problemy z pamięcią. 102-latek, w spodniach na szelkach i czapce z logiem Harvardu, tryska energią i humorem, zadziwia świetną pamięcią i kondycją fizyczną. Po domu porusza się sam, odpychając stopami wózek, na którym siada tylko – jak zapewnia rodzina – dla wygody.

W każdym kącie domu w Lisle na zachodnich przedmieściach Chicago są pamiątki z bogatego życiorysu weterana. W sypialni, oprócz rodzinnych zdjęć, książek, albumów i pamiątek, jest wojskowa skrzynia, wojskowy worek i gabloty z licznymi medalami Krasa.

Najważniejszy to ten, który wisi na ścianie w jadalni przylegającej do kuchni. Krzyż Wybitnej Służby (Distinguished Service Cross, DSC) jest drugim najwyższym odznaczeniem w armii amerykańskiej. Przyznawany jest za nadzwyczajną odwagę i czyny na polu walki w obliczu wroga. Według dzieci Krasa, ich ojciec może być najstarszym żyjącym posiadaczem tego medalu.

W tle z medalem Distinguished Service Cross po prawej i Bronze Star Medal po lewej

Bohater z Pacyfiku

Jedno z setek rozłożonych na stole czarno-białych zdjęć przedstawia wielką paradę zorganizowaną latem 1943 roku w Cicero na cześć bohatera Stanleya Krasa, który powrócił do rodzinnej miejscowości z wojny na Pacyfiku. W tyle eleganckiego samochodu siedzi w towarzystwie rodziców 24-letni Kras, a wokół powiewają amerykańskie chorągiewki. W tłumie widzów była jego przyszła żona, Josephine. Choć weteran mieszka w Lisle, w rodzinnym Cicero do dziś jest prawdziwą gwiazdą, a jego nazwisko widnieje w Cicero Hall of Fame.

Stanley Kras chętnie opowiada o swoich polskich rodzicach, dzieciństwie i dorastaniu w imigranckiej rodzinie w Cicero, licznych przygodach, zajęciach i zawodach, lecz o samej wojnie opowiada mało. O szczegółach bohaterskiej walki, którą stoczył, dowiadujemy się z opisu zamieszczonego w gablocie i dołączonego do medalu DSC oraz wycinków z gazet.

2 stycznia 1943 roku, podczas walk toczących się na wyspie Guadalcanal na Pacyfiku, 24-letni szeregowy Stanley Kras wraz z innym żołnierzem zgłosił się na ochotnika do osłony swojego wycofującego się plutonu, który został otoczony przez Japończyków. Towarzysz wkrótce padł ofiarą ataku, a Kras, strzelec automatyczny w 123 Pułku Piechoty, mimo na pozór beznadziejnej sytuacji celowo pozwolił wrogowi zbliżyć się na odległość 10 stóp, po czym samodzielnie wyeliminował 13 wrogów, zatrzymując atak. Akcja zapewniła bezpieczeństwo całego plutonu. O świcie następnego dnia, będąc cały czas na celowniku snajpera, Kras zlikwidował kolejnych 4 wrogów, którzy zdzierali broń i amunicję z jego poległych amerykańskich kolegów.

Ponieważ wyspa Guadalcanal, gdzie toczyły się walki, pokryta była prawie w całości dżunglą, Kras wkrótce zachorował na malarię i został przetransportowany z powrotem do Stanów Zjednoczonych. Gdy wrócił do zdrowia, pojechał na przepustkę do Cicero, aby odwiedzić rodziców.

– Ja się tylko cieszyłem, że żyłem. To było dla mnie najważniejsze. Reszta mnie nie interesowała – śmieje się Kras, gdy podziwiam zdjęcia z parady powitalnej bohatera wojennego w Cicero.

Tata dyktator, mama z siekierą

Stanley Kras urodził się 21 września 1919 r. jako jeden z sześciorga dzieci Józefa i Karoliny Kras. Rodzice byli emigrantami z Polski, poznali się i pobrali w Chicago. Początkowo osiedlili się w polskiej dzielnicy u zbiegu ulic Milwaukee i Division w Chicago, a około 1922 r. zamieszkali w Cicero na południowym zachodzie Chicago.

Kras żywo wspomina dorastanie w polskim domu w rejonie Chicago w latach 20. i 30. ubiegłego stulecia.

– Rodzice posłali mnie do polskiej szkoły podstawowej prowadzonej przez zakonnice przy parafii Matki Boskiej Częstochowskiej w Cicero. Codziennie za piętnaście ósma rano maszerowaliśmy do kościoła na mszę. Myślałem wtedy, że Bóg uczynił nas narodem wybranym – mówi 102-latek i parska śmiechem. – Tata pracował w fabryce ciężarówek. Mama zajmowała się domem – najdalej wychodziła do piekarni czy sklepu. Gotowała typowe polskie jedzenie: gołąbki, wątróbkę, pierogi. Dla ojca zawsze robiła zupy. W piątki zawsze była ryba. Matka miała rodzeństwo w Chicago, więc od czasu do czasu szliśmy kilka przecznic na tramwaj przy 18th Street i Ashland Ave., skąd jechaliśmy odwiedzić wujków i ciotki przy Division Avenue. O, i zabierali nas do Humboldt Park! Co roku maszerowałem z harcerzami w paradzie, bo tam był kiedyś pomnik Kościuszki – przypomina sobie Kras.

– Zawsze mówiłem po polsku. Zapomniałem dużo – odpowiada Kras nienaganną polszczyzną na pytanie, czy w domu mówiło się po polsku. Dodaje, że rodzice nigdy nie nauczyli się mówić płynnie po angielsku.

– A na drodze… is that ‘outside’? – zastanawia się weteran, przeskakując znów na angielski. – Na drodze oczywiście mówiliśmy po angielsku.

Życie w rodzinie polskich imigrantów początku XX wieku, zdaniem Krasa, było proste i opierało się na ustalonym porządku oraz pracy, często zespołowej. Zapytany o swoje relacje z rodzicami, weteran zamyśla się.

– Ojciec…, jakby to powiedzieć… Ojcowie byli wtedy bardziej dyktatorami. Nie bawili się ze swoimi dziećmi jak teraz. Mówili im, co mają robić. Mój ojciec nie interesował się sportem. Kontakt z nim opierał się na pomocy mu wokół domu, a jedyne miejsce, gdzie kiedykolwiek mnie zabrał, to odwiedzić krewnych. Mama wychowała się na gospodarstwie, ona była „egzekutorką”. Mówiła nam, z kim możemy się zadawać, a z kim nie. She was the one with the siekiera – parska śmiechem 102-latek.

– Na święta nigdy nie dostawaliśmy dużo prezentów. Gdy miałem około 10 lat, wieszałem moją skarpetę, a w bożonarodzeniowy poranek znalazłem w niej: banana, jabłko, pomarańczę, garść orzechów i landrynek – to wszystko! Gdy byłeś starszy, mogłeś też dostać krawat! Potem oczywiście szliśmy do kościoła. W Boże Narodzenie na obiad z reguły była gęś i czernina.

Tramwajem za siedem centów

Kras świetnie pamięta też realia życia w okolicach Chicago z początku XX wieku.

– Cicero podzielone było wtedy na cztery sekcje: polską, nazywaną Hawthorne, czeską, włoską i litewską. W całym sąsiedztwie był tylko jeden samochód – były za to wozy konne. Było dużo pustych działek. Cały czas bawiliśmy się na ulicy – graliśmy tam w bejsbol, futbol, hokej. Spotykaliśmy się zazwyczaj po kolacji i graliśmy w bejsbol. Moja drużyna nazywała się Cake Eaters (zjadacze ciast – przyp. red.). W domu mieliśmy elektryczność, ale nie mieliśmy gazu. Chodziliśmy do starego kamieniołomu po drewno dla mamy do gotowania. Przynosiliśmy je w drewnianych skrzyniach i rąbaliśmy. Nie mieliśmy prysznica, ale była wanna. Kąpiel była raz w tygodniu. Była jedna woda dla wszystkich, z wyjątkiem dziewczyn, które dostawały świeżą wodę. Zawsze się kłóciliśmy z braćmi, kto wchodzi pierwszy – wspomina Kras i znów wybucha szczerym śmiechem.

Dorastanie w biednej rodzinie imigrantów, ale i w czasach wielkiego kryzysu na przełomie lat 20. i 30. XX wieku, już od wczesnych lat nauczyło Krasa zaradności.

– Polacy wszystko robili sami. Trzeba było pomalować dom, naprawić okno – nikomu nie płacili, bo nie mieli pieniędzy. Wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku. Wszyscy byliśmy biedni. Rodzice nie dawali nam pieniędzy, bo sami ich nie mieli. Jeżeli chciałeś mieć „show money”, czyli pieniądze na kino, musiałeś sam je wykombinować. Mieszkaliśmy w pobliżu toru wyścigów konnych. Gdy miałem 8-11 lat, kupowaliśmy ołówki za dwa centy i sprzedawaliśmy je potem za 10 centów ludziom, którzy przychodzili na wyścigi. Ci  kupowali program i zaznaczali sobie, którego konia obstawiają. Na wyścigach były też inne sposoby na zarobek – czyszczenie butów, „stooping” – czyli sortowanie odrzuconych kuponów w nadziei na znalezienie zwycięskich. Pracujące dzieci oddawały pieniądze rodzicom – na spłatę domu albo na jedzenie. To była praca zespołowa. Zostawialiśmy sobie tylko pieniądze na kino. Moje siostry w wieku 17-18 lat poszły do pracy jako gosposie z zamieszkaniem. Pracowały u bogatych ludzi – lekarzy, prawników – wspomina Kras.

Większość Polaków w Hawthorne pracowała w fabrykach, podczas gdy wielu ojców z czeskich rodzin pracowało w zakładach Western Electric.

– Myśleli, że są lepsi od nas – mówili na nas „dumb Polacks” – śmieje się Kras.

Podobnie jak wielu swoich kolegów, Stanley Kras rzucił szkołę po dwóch latach nauki w Morton High School w Cicero, aby pójść do pracy. Wspomina, że nastolatki zmywały wówczas naczynia za dolara dziennie, zaś gdy tylko w gazecie ukazało się ogłoszenie o pracę przy zmywaniu, w kolejce stało już 20-30 młodzieńców. Oprócz zmywania pracował też jako posłaniec oraz w fabryce w Chicago, gdzie codziennie musiał dojeżdżać.

– Dojazd do Chicago tramwajem kosztował wtedy 7 centów. Kolejka była dla bogatych, bo kosztowała 10 centów – wspomina Kras.

Korpus Ochrony Przyrody i wojsko

Dużo miejsca w kolekcji fotograficznej Stanleya Krasa zajmują zdjęcia z półtorarocznego pobytu w Korpusie Ochrony Przyrody (Civilian Conservation Corps, znanym również jako CCC Camp). Był to program rządowy, który w czasie wielkiego kryzysu dawał młodym mężczyznom zatrudnienie przy projektach związanych z parkami narodowymi i ochroną środowiska. Do CCC zapisywali się głównie młodzi, bezrobotni mężczyźni z biedniejszych rodzin. Dostawali 30 dolarów zapłaty miesięcznie oprócz pokoju i wyżywienia.

Kras bardzo miło wspomina pracę w Korpusie Ochrony Przyrody. Ta przygoda pozwoliła mu nie tylko podróżować i poznać kraj, lecz pomagać rodzinie w Cicero.

– Z miesięcznych zarobków 25 dol. wysyłało się do domu, aby pomóc w utrzymaniu rodziny. Zostawiliśmy sobie tylko 5 dolarów – przywołuje senior.

Po powrocie do Cicero Kras podejmował szereg innych doraźnych prac – między innymi na kolei w wagonie restauracyjnym. Wspomina, że w tamtych czasach z Chicago do Kalifornii wyruszało kilka pociągów dziennie. Pamięta, jak przejeżdżając przez Arizonę i Nowy Meksyk rzucał przez okno muffiny dla indiańskich dzieci gromadzących się wzdłuż torów. Później Kras pracował również jako odlewnik w fabryce.

W kwietniu 1941 roku rozpoczął się nowy rozdział w życiu Stanleya Krasa, kiedy wstąpił do amerykańskiej armii. W wojsku miał spędzić rok – ostatecznie spędził 24 lata. Kiedy w grudniu 1941 r. Stany Zjednoczone przystąpiły do drugiej wojny światowej, Kras został wysłany do walk na wyspach Pacyfiku, gdzie spędził 14 miesięcy.

Po jego bohaterskich czynach na polu bitwy i urlopie w Cicero, generał miał wezwać do siebie Krasa i, w uznaniu jego zasług, zapytać, gdzie chce być dalej przydzielony. Bohater wojenny odpowiedział, że do Chicago. Życzenie zostało spełnione i resztę wojny Stanley Kras spędził za biurkiem. Dostał jeepa, wprowadził się z powrotem do rodziców. We wrześniu 1945 roku ożenił się z mającą również polskie pochodzenie Josephine Rockowski, na którą wszyscy mówili Dolly.

Kolejne ponad 20 lat Kras spędził, podróżując po świecie w celach służbowych. Z piechoty przeszedł później do Sił Powietrznych, gdzie pełnił służbę rekrutacyjną. Jego ośmioro dzieci urodziło się w różnych bazach wojskowych na całym świecie. Kras podróżował z rodziną po powojennej Europie. Szczególnie miło wspomina kilkuletni pobyt w Niemczech w latach 50., gdzie zamiast wygodnego mieszkania w wojskowej bazie wybrał zamieszkanie na wsi pośród niemieckich rodzin.

Bardzo polski

W 1965 r. Kras przeszedł na wojskową emeryturę, wrócił do Cicero i znów podejmował rozmaite prace – w przedsiębiorstwie tartacznym, dorabiał klucze na pchlim targu i wiele innych. Rodzina dużo podróżowała, prowadziła aktywny tryb życia. Z Cicero przeprowadziła się do Lisle.

– Zawsze był w świetnej kondycji – mówi o swoim ojcu Kurt Kras, mieszkający z nim najmłodszy syn. – Nie bierze dużo leków, codziennie ćwiczy, sam przygotowuje sobie śniadanie, zajmuje się sobą. Całe życie się gimnastykował, czytał, uczył języków, gotował, pracował w ogródku. Lubił łowić ryby, oglądać telewizję po hiszpańsku. Na wózku siada od niedawna, głównie dla wygody. On cały czas ćwiczy – czasami w środku nocy słyszę hałas, a to tata robi przysiady albo podnosi ciężarki!

Swoje setne urodziny Stanley Kras spędził z rodziną w Grand Canyon. Został też uhonorowany na stadionie przez drużynę futbolową Chicago Bears, która w 2019 r. również obchodziła swoje setne urodziny.

Ostatnie, przypadające we wrześniu 102. urodziny Stanley Kras na własne życzenie świętował skromnie – dobrą książką, treningiem i drzemką, a potem żeberkami i sernikiem w towarzystwie rodziny.

„Pozostaje najlepszym przykładem poświęcenia, ciężkiej pracy, determinacji i wytrwałości (…) Mówi, że wielki kryzys był najlepszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła, bo nauczył go pokory zawsze i wszędzie” – napisał Kurt Kras na swoim profilu facebookowym z okazji urodzin ojca.

Zapytany o sekret swojej długowieczności, Stanley Kras odpowiada, że jest nim proste, nieskomplikowane życie.

– On jest jedyny w swoim rodzaju. Jest dumny ze swojego pochodzenia i jest bardzo polski – mówi młodszy Kras o ojcu.

–  Nigdy ze mnie nie wyciągnięcie polskości – mówi 102-latek i po raz kolejny wybucha śmiechem.

Zdjęcia: Joanna Marszałek, archiwum Stanleya Krasa


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama