XIX-wieczne plantacje w filmie i w życiu
W miejscowości Ellenton w pobliżu Sarasoty mieści się siedziba plantatora trzciny cukrowej, majora sił konfederackich Roberta Gamble. Rezydencję otoczyły troskliwą opieką Córy Konfederacji (United Daughters of Confederacy). Historia tego miejsca przeczy wrażeniom wyniesionym z nagrodzonego dwoma Oscarami filmu Quentina Tarantino "Django Unchained". Postać właściciela filmowej plantacji Candieland, okrutnego Calvina Candie (w tej roli Leonardo DiCaprio), ani warunki panujące w jego majątku, nie są typowe dla okresu poprzedzającego wyzwolenie czarnych niewolników.
Mimo oficjalnie zakończonych wojen z indiańskim szczepem Seminole, w latach pięćdziesiątych XIX wieku Florydą ciągle wstrząsały krwawe starcia między białymi osadnikami, a rodowitymi mieszkańcami tych terenów. By uwolnić się od odpowiedzialności za bezpieczeństwo obywateli rząd rozdał (nieswoje) ziemie białym z nadzieją, że broniąc własnego majątku sami uporają się z Indianami.
Robert Gamble otrzymał 3 500 akrów ziemi. Do pracy przy budowie domu, uprawie trzciny i w rafinerii cukru ściągnął ponad 180 niewolników. Wspólnie zbudowali "przesiębiorstwo" średniej wielkości. Na jego powodzeniu zależało właścicielowi i pracownikom (niewolnikom), którym nie płacił, lecz zapewniał dach nad głową, żywność i ubranie. Lepsze przy bogatszych i gorsze przy słabych zbiorach.
Gamble nic nie mógł zrobić bez czarnych rzemieślników i zatrudnionych na polu niewykwalifikowanych robotników, z kolei ci przed wojną secesyjną nie mieli szans na samodzielne życie.Wygląda na to, że współpraca właściciela z poddanymi przebiegała bez większych zakłóceń pod warunkiem, że każdy znał swoje miejsce. Niewolnicy dzielili się i przestrzegali klasowego podziału. Do najniższej grupy zaliczano robotników rolnych. Wykonywali taką samą ciężką robotę, jak dziś Meksykanie przy zbiorach na uprawnych polach Kalifornii. W lepszej sytuacji byli rzemieślnicy, a klasę najwyższą stanowiła służba domowa.
Gamble ufał swoim ludziom. Uzbroił niewolników w karabiny na wypadek napaści ze strony Seminolów i piratów grasujących w Zatoce Meksykańskiej. Nie bał się, że skierują lufy przeciw niemu, co niewątpliwie zrobiliby niewolnicy z filmowego Candielandu.
Na plantacji Gamble´a nikt nie miał łatwego życia. Obawiano się niespodziewanych najazdów. By zapewnić sobie dobrą widoczność na okolicę, wokół domów wycinano drzewa i krzewy. Usypane z piachu wały chroniły zabudowania przed ogniem, jednej z częściej stosowanych i skutecznych metod walki z białymi intruzami.
Natura nieźle dawała się ludziom we znaki. Przede wszystkim dokuczały upały. Wprawdzie rezydencje budowano w sposób gwarantujący przewiew, lecz wraz z wiatrem do środka domu wpadały komary i inne robactwo. Chroniąc się przed ukąszeniami upalne, wilgotne noce spędzano w grubych wełnianych koszulach.
Nie było łatwo o żywność. Musiało starczyć to, co uprawiano i upolowano. Do pańskiego stołu najczęściej podawały dzieci. Niosąc potrawę musiały gwizdać. To dawało gwarancję, że nie skubią z półmiska przeznaczonego dla pana.
Z siedziby Gamble´a wyszła nazwa bułeczek znanych jako "hush puppies" (dosłownie: ciszej psiaki). Pochodzi od prób uciszenia szczeniaków ganiających korytarzem wychodzącym na obie strony domu, a oddzielającym kuchnię i część gospodarczą od pokojów pana.
Jak w każdym dzisiejszym przedsiębiorstwie część mieszkańców plantacji była zadowolona, część czuła się pokrzywdzona. Jednych karano, innych wynagradzano. Strach przed batem nie mógł być jedyną zachętą do pracy. A jeśli ktoś postępował tak jak plantator z filmu Quentina Tarantino, to należał mu się los dokładnie taki jaki spotkał Calvina Candie z ręki Django.
Elżbieta Glinka
e.glinka@związkowy.com