8 września 1900 roku doszło w USA do kataklizmu, który nie ma sobie równych po dziś. Huragan czwartej kategorii zaatakował miasto Galveston w Teksasie i spowodował szkody rzędu 35 miliardów ówczesnych dolarów (dziś ponad 100 miliardów). Oficjalnie potwierdzono wtedy 6 tysięcy ofiar śmiertelnych, ale z niektórych szacunków wynika, że zginęło dwa razy tyle ludzi...
Zlekceważone ostrzeżenia
U progu XX wieku prognozowanie pogody wyglądało zupełnie inaczej niż dziś, a polegało głównie na bezpośredniej obserwacji. W przypadku huraganów nie istniały żadne rzetelne metody określania ich siły oraz przebiegu. Nie było też samolotów obserwacyjnych, komputerów, itd. Nic zatem dziwnego, że gdy 8 września w godzinach popołudniowych nad Zatoką Meksykańską zaczęły pojawiać się czarne chmury, mieszkańcy Galveston uznali, że to po prostu zwykła burza.
Pewne oznaki nadciągającej tragedii były w miarę oczywiste. Jak wspominała wiele lat później Katherine Vedder Pauls, która miała wtedy 6 lat, około 3.00 po południu jej brat Jacob oraz kuzyn Allen Brooks wrócili do domu z plaży i z przerażeniem opowiadali o tym, iż na wodach zatoki tworzą się fale o wysokości 50 stóp. Mimo to większość mieszkańców Galveston uważała, że nie było czym się przejmować.
Były też wcześniejsze ostrzeżenia. 27 sierpnia załoga okrętu płynącego w okolicach Winward Islands doniosła, iż na Karaibach wytworzyła się burza tropikalna, która przemieszczała się na północny wschód. 2 września burza ta zaatakowała Dominikanę, ale nie wyrządziła większych szkód. Podobnie było w przypadku Kuby. Jednak nieco później sztorm, który dotarł do wód Zatoki Meksykańskiej 6 września, zaczął przybierać na sile i stał się huraganem. Siła jego wiatrów wzrosła do 145 mil na godzinę.
Galveston na południu Teksasu było wtedy niezwykle modnym miejscem, pełnym wakacjuszy i milionerów budujących tam okazałe posiadłości. Miasto posiadało duży port i mogło się szczycić tym, że działała tam telefonia, a ulice oświetlane były elektrycznymi żarówkami. Było to też miejsce pełne okazałych domów publicznych, oferujących usługi bogatej klienteli. Ale jednej rzeczy miejscowość ta nie posiadała – skutecznej obrony przed silnymi sztormami. Między Galveston i zatoką znajdowała się niewielka zapora w postaci wyspy, położona zresztą tylko 5 stóp powyżej poziomu morza. W 1900 roku nie było żadnej innej ochrony przed sztormowymi wodami.
Faktem jest, że w XIX wieku mieszkańcy Galveston przeżyli bez przeszkód kilka kataklizmów pogodowych. Pod koniec tamtego stulecia liczba mieszkańców miasta zwiększyła się do 37 tysięcy, a znaczna ich część należała do grupy ludzi zamożnych lub bardzo zamożnych. W roku 1891 szef lokalnego biura meteorologicznego Isaac Cline wyraził pogląd, iż wyspa, na której położone jest Galveston, nigdy nie zostanie bezpośrednio zaatakowana przez silny huragan. Mieszkańcy w większości zgadzali się z tym poglądem, choć nie wiadomo, na jakiej podstawie. Lekceważenie zagrożenia ze strony huraganów było o tyle dziwne, że 25 lat wcześniej żywioł poważnie zniszczył pobliską miejscowość Indianola nad Zatoką Matagorda. Została ona odbudowana, ale po kilku latach przeżyła ponowny atak huraganu i pod koniec XIX wieku miasteczko zostało całkowicie porzucone. Była to oczywista przestroga dla Galveston, ale została zignorowana.
Kataklizm w Galveston
Wieczorem 8 września mieszkańcy Galveston położyli się spać nie przeczuwając, że może się wydarzyć coś niezwykle groźnego. Wkrótce potem huragan zaatakował miasto, a woda w zatoce podniosła się do poziomu o 15 stóp wyższego niż normalnie. Wspomniana wyspa została całkowicie zalana, a po pewnym czasie fale o wysokości 6 stóp pojawiły się na Broadway Avenue, głównej arterii miasta. Przerażeni mieszkańcy szukali schronienia na górnych piętrach domów, jednak siła huraganu była na tyle duża, że znaczna część budynków została zrównana z ziemią.
Do tragicznych wydarzeń doszło w sierocińcu St. Mary’s, prowadzonym przez siostry zakonne. W obliczu nadciągającego huraganu 90 dzieci w tej placówce zostało obwiązanych sznurem w nadziei, że maluchy pozostaną razem i że będzie je można uratować. Dwa baraki, znajdujące się w pobliżu plaży, zostały błyskawicznie zalane, a następnego dnia okazało się, że utopiły się nie tylko wszystkie dzieci, ale również ich opiekunki.
Huragan zaczął słabnąć nad ranem 9 września. Gdy wzeszło słońce, oczom tych, którzy ocaleli, ukazał się szokujący widok. Galveston praktycznie przestało istnieć. W gruzach domów znajdowały się tysiące ciał. Władze wprowadziły stan wyjątkowy i zmusiły wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn do ładowania trupów na barki, które następnie wypływały na wody zatoki, by ciała wyrzucać do wody. Jednak prądy przybrzeżne wyrzucały zmarłych z powrotem na plaże, w związku z czym postanowiono wszystkie ofiary huraganu spalić na kilku wielkich stosach. W sumie całkowitemu lub częściowemu zniszczeniu uległo 7 tysięcy domów. Jedna trzecia populacji miasta znalazła się bez dachu nad głową.
Galveston zostało w następnych latach odbudowane, ale nigdy już nie odzyskało dawnej świetności. Dziś bronione jest przed ewentualnym kolejnym huraganem 17-stopowym wałem ochronnym, którego budowa zakończyła się w roku 1963. W jego pobliżu znajduje się pomnik upamiętniający ofiary huraganu. Inżynierowie twierdzą, że miasto jest obecnie w stanie przetrwać nawet huragan 5. kategorii.
Warto wspomnieć, że burza w roku 1900 wyrządziła wiele szkód również poza Teksasem. Po przejściu nad Galveston huragan zaczął słabnąć i po dwóch dniach dotarł w okolice Chicago. Wiatr o sile 85 mil na godzinę pozrywał wiele dachów w mieście i połamał liczne drzewa. Ostatecznie sztorm przemieścił się nad Atlantyk i uspokoił się w okolicach Islandii.
Andrzej Heyduk
Reklama