Podczas II wojny światowej na terenie Stalowej Woli i okolic wybuchła epidemia tyfusu plamistego. Doprowadziło do niej – celowo, żeby hitlerowcy omijali „zakażony” rejon – dwóch polskich lekarzy. Co więcej, ich pacjenci tak naprawdę nie byli chorzy. Niemieckich epidemiologów udało się oszukać dzięki naukowemu odkryciu, dokonanemu w prowizorycznych warunkach na okupowanej polskiej wsi...
Niemiecki lęk przed tyfusem
Podbijający Europę Niemcy bardzo obawiali się wybuchu epidemii tyfusu w armii. W Rzeszy ta zakaźna choroba od dawna nie występowała i w razie kontaktu z bakterią żołnierzy nie chroniła naturalna odporność. Na froncie o utrzymanie higieny nie było łatwo, a tyfus roznoszony jest przez wszy. Lekarze mieli obowiązek zgłaszać nawet podejrzenie jego wystąpienia i wysyłać do niemieckich laboratoriów próbki krwi od pacjentów w celu potwierdzenia lub wykluczenia choroby.
Kiedy na terenie okupowanym stwierdzono wybuch epidemii, obszar obejmowano kwarantanną, wstrzymując na ten czas wywózki do przymusowych robót i obozów koncentracyjnych. Tę okoliczność postanowiło wykorzystać dwóch polskich lekarzy spod Stalowej Woli.
Zbawienne odkrycie
Wszystko zaczęło się na początku wojny, w listopadzie 1939 roku, od ślubu młodego lekarza, Eugeniusza Łazowskiego, ze swoją narzeczoną Murką. Para postanowiła osiąść w rodzinnym mieście dziewczyny – Stalowej Woli. Łazowski zatrudnił się w pobliskim Rozwadowie w oddziale Polskiego Czerwonego Krzyża. Sprowadził tam również swojego przyjaciela, Stanisława Matulewicza, z którym wspólnie prowadzili praktykę lekarską. Niebawem zgłosili się do nich pierwsi pacjenci z objawami tyfusu. To wówczas doktor Matulewicz dokonał odkrycia, które wkrótce miało ocalić kilka tysięcy ludzkich istnień.
Pobraną od chorego próbkę krwi, zamiast wysłać do niemieckiego laboratorium, Matulewicz sam przetestował w warunkach domowych. Na tej podstawie doszedł do wniosku, że wyniki badań krwi osób zakażonych tyfusem są prawdopodobnie takie same jak u osób zarażonych niegroźną bakterią Proteus Vulgaris. Obaj lekarze wiedzieli, że jeśli okaże się to prawdą, będzie można upozorować epidemię i uchronić całe rzesze mieszkańców rejonu od wywózek. Trzeba się było jednak upewnić, czy hipoteza sprawdzi się w praktyce.
Świnką doświadczalną został mężczyzna, który przebywał na przepustce u rodziny i za wszelką cenę nie chciał wracać do Niemiec do obozu pracy przymusowej. Ochotnika wtajemniczono w plan i uprzedzono o ewentualnych nieprzewidzianych skutkach, a następnie wstrzyknięto mu bakterię Proteus. Po sześciu dniach Matulewicz pobrał od niego próbkę krwi i zbadał popularnym wówczas do rozpoznawania tyfusu testem Weila-Felixa (tym samym, który stosowali Niemcy). Badanie dało wynik pozytywny.
Upozorowana epidemia
Łazowski i Matulewicz rozpoczęli szczepienia bakterią Proteus na szeroką skalę w Rozwadowie, Stalowej Woli i okolicznych miejscowościach. Próbki krwi wysyłali do niemieckich laboratoriów. Gdy tylko jakiś pacjent zgłaszał się do nich, czy to z przeziębieniem, grypą czy dolegliwościami żołądkowymi, zawsze znajdowali wytłumaczenie, by podać mu zastrzyk. Niektórych wysyłali potem do innych, niewtajemniczonych lekarzy. W ten sposób próbki od rzekomo zakażonych tyfusem nadchodziły z różnych klinik. To uwiarygadniało akcję.
Efekt był taki, jakiego oczekiwali. Okolice Stalowej Woli objęto kwarantanną. W obawie przed zarazą ewakuowano oddziały okupanta, wstrzymano zsyłkę ludzi do obozów pracy oraz obozów koncentracyjnych. Lokalna ludność poczuła się bezpieczna. Zaszczepionych nieszkodliwą bakterią pacjentów nie informowano o fortelu. Nie wiedziała wówczas o nim nawet Murka, żona Łazowskiego. Obaj lekarze starali się działać ostrożnie, imitując naturalne tempo i warunki rozwoju epidemii. Niestety kwarantanna nie zdołała ocalić populacji żydowskiej Rozwadowa, którą wcześniej zdążyli mocno przetrzebić Niemcy, ale dzięki niej Żydzi na sąsiednich terenach doświadczali mniej opresji ze strony okupanta.
Kontrola
W 1944 roku Niemcy zaczęli coś podejrzewać i co pewien czas kwestionowali niektóre przypadki. Tym razem ich nieufność wzbudził Rozwadów, w którym nie wiadomo dlaczego szalała zaraza tyfusu plamistego. Łazowski i Matulewicz nie obawiali się jednak zbytnio zdemaskowania. Wiedzieli, że Niemcy mogą co najwyżej podejrzewać, że w miasteczku jest jeden lub zaledwie kilku zakażonych i że wszystkie wysyłane próbki krwi pochodzą właśnie od nich. Nazistowscy lekarze mogli się natomiast zastanawiać nad przyczynami braku objawów.
Dlatego przed przyjazdem komisji kontrolnej zgromadzono w klinice najstarszych, najbardziej wychudzonych i źle wyglądających mieszkańców Rozwadowa spośród tych wszystkich, którym wstrzyknięto bakterię Proteus. Eugeniusz Łazowski przyjął delegację, goszcząc ich w tradycyjny polski sposób. Uwagę głównego lekarza odwrócono obfitym poczęstunkiem i morzem wódki, a młodszych, niedoświadczonych lekarzy wysłano na obchód. W obawie przed zarażeniem praktykanci pobieżnie obejrzeli pacjentów, pobrali próbki krwi i szybko odjechali.
Dziura w płocie
Doktor Łazowski w trakcie okupacji realizował swoje powołanie lekarskie w jeszcze inny sposób. Regularnie udzielał pomocy medycznej potrzebującym Żydom z okolic Stalowej Woli. Wszystko zaczęło się od dziury w ich przydomowym płocie. Zrobili ją sami, by móc szybko się ewakuować na wypadek, gdyby Gestapo chciało ich aresztować. Łazowski współpracował z polskim ruchem oporu.
Pewnej ciepłej nocy, gdy Eugeniusz wraz z Murką siedzieli w ogródku, usłyszeli kobiecy szept: – Doktorze, potrzebujemy twojej pomocy – odważyła się poprosić zdesperowana żydowska sąsiadka. Łazowski ryzykował dużo, bo za wsparcie Żydom groziła kara śmierci. Dlatego potrzebna była daleko idąca ostrożność. Od tej pory za każdym razem, gdy w getcie potrzebny był lekarz, na płocie przy dziurze wieszano dywanik, niby dla przewietrzenia. Znikające zapasy środków medycznych lekarz tłumaczył pomocą udzielaną podróżnym przejeżdżających pociągów.
Niestety, w 1944 roku Łazowski dowiedział się, że Gestapo zamierza go dopaść za leczenie rannych partyzantów. Przez dziurę w płocie zdołał ewakuować się wraz z żoną i małym dzieckiem z Rozwadowa. Matulewicz uciekł wraz ze swoją rodziną już w 1943 roku po masakrze, jaką urządzili esesmani na weselnikach w okolicznym Zbydniowie.
Po wojnie obaj lekarze wyemigrowali za granicę. Łazowski został profesorem pediatrii na chicagowskim Uniwersytecie Illinois, a Matulewicz wybitnym radiologiem w Zairze.
Obaj bardzo długo zachowywali milczenie na temat całej akcji. Dopiero w latach siedemdziesiątych niezwykła historia ujrzała światło dzienne, po tym jak Łazowski opublikował swoje wspomnienia tytułując je Prywatna wojna. Wspomnienia lekarza-żołnierza 1933-1944. Według współczesnych szacunków ich fortel pozwolił uratować życie około 8 tysięcy ludzi.
Emilia Sadaj
Reklama