Jeśli ktoś sądzi, że sprawy imigracji zejdą na drugi plan w ostatnich tygodniach kampanii prezydenckiej w USA, to jest w błędzie. Obu stronom politycznego sporu będzie zależeć na tym, aby na ten temat rozmawiać. Nie tylko aby zmobilizować swój najwierniejszy elektorat, znajdujący się na krańcowych przeciwstawnych biegunach. Toczy się także walka o samych imigrantów. Są bowiem stany, w których to właśnie naturalizowani obywatele mogą przesądzić o wynikach wyborów.
Co dziesiąty wyborca – imigrantem
To tylko pozorny paradoks, wynikający z rozpowszechnionego stereotypu imigranta – nielegalnego przybysza z Ameryki Łacińskiej, szukającego zajęcia na budowach, czy przy sprzątaniu biur. Zapomina się, że wśród imigrantów, a dokładnie osób urodzonych poza USA, czynne prawo wyborcze nabyły osoby, które pomyślnie przeszły przez procedury naturalizacji. Jeśli wierzyć danym spisu powszechnego w tym roku takie uprawnienia będzie miało ponad 23 miliony ludzi. To około 10 procent elektoratu.
Z badań opinii publicznej wynika, że problemy związane z imigracją zyskiwały w ostatnich latach na znaczeniu wśród wszystkich wyborców. To jedna ze spraw, którymi powinien zająć się zarówno Kongres, jak i prezydent – wskazują sondaże. Te kwestie mają szczególne znaczenie dla wyborców latynoskich. Większość zmian w polityce imigracyjnej ostatnich lat – takich jak budowa muru na granicy z Meksykiem, ograniczenie legalnej imigracji, czy zatrzymanie fali azylantów – spotykały się z silną spolaryzowaną reakcją opinii publicznej. Działania administracji mogą też przesądzić o wyborach naturalizowanych imigrantów w tegorocznych wyborach. Niekoniecznie oznacza to głosowanie przeciwko obecnemu prezydentowi, ponieważ duża część (ok. 67 proc.) naturalizowanych obywateli żyje w USA dłużej niż 20 lat i głosuje podobnie jak ,,zwykli” obywatele, znajdujący się w podobnej sytuacji materialnej i społecznej. W tej ostatniej grupie sprawy polityki imigracyjnej mają już drugorzędne znaczenie wobec innych kryteriów wyboru.
Znikająca grupa białych
Według Pew Research Center, który dokładnie przebadał dane Biura Spisu Powszechnego (Census Bureau) obie liczby – odsetek naturalizowanych obywateli w stosunku do ogółu populacji, jak ich liczba bezwzględna – są rekordowe. To rezultat dwóch procesów – z jednej strony w nowym tysiącleciu z roku na rok dość szybko przyrastała liczba naturalizowanych obywateli – co od 2000 roku skumulowało się w 93 proc. wzrost. Z drugiej – liczba urodzonych w USA obywateli przyrastała w tym czasie dużo wolniej (o 18 proc.), czyli od 181 mln. dwadzieścia lat temu do 215 milionów obecnie.
W ten sposób imigranci z roku na rok stawali się grupą, o którą warto było walczyć. Z badań wynika, że nie-biali wyborcy urodzeni za granicą idą do lokali wyborczych w USA dużo chętniej, niż przedstawiciele rodzimych mniejszości etnicznych i rasowych.
Większość naturalizowanych obywateli stanowią Latynosi i Azjaci. Ci pierwsi stanowią 34 proc. ogółu wyborców urodzonych poza USA (ok. 7,5 mln), drudzy niewiele mniej bo 31 proc. (prawie 7 mln).
Biali, do których zalicza się także naturalizowanych Polaków, stanowią dopiero trzecią siłę (4,8 mln) czyli 22 proc. Ta grupa jest w zdecydowanym odwrocie, bo w 2000 roku stanowiła 30 proc. wyborców-imigrantów i była liczniejsza od Azjatów.
Ostatnią grupę wśród osób urodzonych za granicą stanowią czarni imigranci. Jest ich około 2,3 miliona, czyli 10 proc.
Stany pełne imigrantów
Imigranci jako siła polityczna mają więc w wyborach sporo do powiedzenia. Tym bardziej, że skupiają się w stosunkowo licznych stanach, dysponujących znaczną liczbą głosów w kolegium elektorskim, decydującym o ostatecznym wyborze prezydenta.
Większość naturalizowanych wyborców, bo aż 61 proc. mieszka w 5 stanach. Najwięcej, bo 5,5 miliona – w Kalifornii. Następne na liście są: Nowy Jork (2,5 mln), Floryda (także 2,5 miliona), Teksas (1,8 miliona) i New Jersey (1,2 mln). Z tych stanów trzy – CA, NY i NJ – to stany ,,niebieskie”, głosujące zwykle na kandydata Demokratów. Teksas od 1980 roku jest stanem ,,czerwonym”, konsekwentnie popierającym w wyborach prezydenckich Republikanów (w 2016 r. w stosunku 52-43 w pojedynku Trump-Clinton). W wyborach do Kongresu w kilku dystryktach imigranci mogą jednak przechylić szalę zwycięstwa na drugą stronę.
Ale już Floryda to klasyczny ,,swing state”, który może przesądzić o ostatecznym wyniku elekcji. W pamiętnych wyborach w 2000 roku, to właśnie tam kilkaset głosów zadecydowało o ostatecznym zwycięstwie George’a W. Busha.
Myliłby się jednak kto by sądził, że liczna obecność imigrantów na Florydzie daje przewagę lewej stronie sceny politycznej. Wbrew powszechnym stereotypom, że imigranci chętniej popierają demokratów niż republikanów, w Słonecznym Stanie nic nie jest przesądzone. Wśród naturalizowanych obywateli na Florydzie aż 54 proc. stanowią Latynosi. Aż 606 tysięcy z nich to jednak imigranci z Kuby. Jest to grupa, która w przeszłości gremialnie wspierała kandydatów z Partii Republikańskiej. W ostatnich latach te różnice zaczęły się zacierać, ale kto zyska większe poparcie w wyborach prezydenckich wśród nowych obywateli pozostaje wielką niewiadomą.
Politolodzy zwracają także uwagę na inne stany ze sporym odsetkiem naturalizowanych imigrantów i równocześnie niezdecydowanych wyborców, gdzie problematyka imigracyjna może przesądzić o wyniku głosowań. W tej grupie wymienia się m.in. Kolorado, Wisconsin, Michigan i Pensylwanię. Przy zaostrzeniu antyimigracyjnej narracji osoby urodzone poza USA nawet o bardziej konserwatywnych poglądach mogą przerzucić swoje poparcie na kandydata Demokratów – wynika z badań Immigration Hub, przeprowadzonych na 9 tys. wyborców.
Nie tylko prezydent
Oprócz wyborów prezydenckich wybieramy w tym roku całą Izbę Reprezentantów i jedną trzecią Senatu, więc imigranci mogą i na tym szczeblu przesądzić o wynikach wyborów. Z analizy New American Economy wynika, że chodzi tu nie tylko o okręgi wyborcze w wspomnianym wyżej Teksasie, ale także w Kalifornii, Georgii, czy Wirginii. Z analiz politologów wynika również, że nie chodzi już tylko o głosowanie w wielkich miastach, ale także o mniejsze miejscowości oraz przedmieścia metropolii. Imigranci, zwłaszcza z dłuższym stażem w Ameryce już od dawna osiedlają się poza wielkomiejskimi gettami. Mimo opóźnień w urzędach imigracyjnych spowodowanych pandemią co uniemożliwi co najmniej 300 tysięcy nowych naturalizacji, głosy urodzonych poza USA mogą spełnić rolę języczka u wagi, przesądzając o ostatecznym wyniku wyborczych zmagań.
Jolanta Telega
[email protected]
Reklama