Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 25 września 2024 02:23
Reklama KD Market

Polska pielęgniarka w UIC Hospital ostrzega: Wszyscy jesteśmy narażeni

Polska pielęgniarka w UIC Hospital ostrzega: Wszyscy jesteśmy narażeni
„Koronowirus istnieje, jest prawdziwy. I to nie jest grypa. To jest choroba, która dobiera się do płuc, przejmuje je, jest ogromnym wyzwaniem dla systemu odpornościowego. I wszyscy, niezależnie od wieku i statusu, jesteśmy na niego narażeni” – mówi Anna Alman, pielęgniarka z oddziału intensywnej opieki medycznej Szpitala Uniwersytetu Illinois (UIC Hospital), opiekująca się chorymi na COVID-19. Katarzyna Korza: W ubiegłym tygodniu rozmawiałam z Pani koleżanką z pracy, Karoliną, na temat pracy z chorymi na COVID-19. Po publikacji, na naszym facebooku rozgorzała dyskusja, gazecie zarzucono nakręcanie paniki, a nawet – nie wprost, ale jednak – pisanie nieprawdy. Jak Pani może odpowiedzieć takim osobom? Co powiedzieć osobie, która mówi: koronawirus nie istnieje? Anna Alman: – Powiedziałabym tym ludziom, żeby weszli w moje buty. Zaprosiłabym ich – gdybym mogła – na jeden dzień na oddział, na którym pracuję. Może wtedy potrafiliby spojrzeć prawdzie w oczy i zobaczyć bardziej realny kształt tej choroby. Jaka to jest choroba? – Prawda jest taka, że jest to agresywny wirus i na razie jedynym sposobem ujarzmienia go jest dystansowanie społeczne, a więc niedopuszczanie do zarażenia. My łagodzimy skutki tego wirusa, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe. A jednak ludzie się zarażają. – Tak. A niektórzy naprawdę na tego wirusa umierają. Opiekuję się osobami, które przez COVID-19 wymagają intensywnej opieki medycznej. My widzimy właściwie końcówkę tej choroby i muszę przyznać, mimo pracy na oddziale intensywnej terapii, że jest to choroba, którą trudno opanować. Jak próbujecie ujarzmić tę chorobę? – To wszystko jest dosyć skomplikowane. Trzeba to opowiedzieć od początku. Nasi pacjenci to demograficznie często osoby o niskim statusie ekonomicznym, co niestety przekłada się na ich słaby status zdrowotny. Są to osoby z cukrzycą, z wysokim ciśnieniem, chorobami serca, po przeszczepach, biorący różnego rodzaju ciężkie leki. Chyba równie ważne są tutaj czynniki środowiskowe, na przykład rodzaj pracy, jaką wykonują – często są w bezpośrednim kontakcie z setkami ludzi. – Zagrożeni jesteśmy wszyscy, ale wirus upodobał sobie szczególnie osoby, które mają choroby dodatkowe, zaniedbane, nieleczone, które same w sobie już obciążają system odpornościowy. Proszę mnie źle nie zrozumieć: powiedziałam o tym, jakie osoby trafiają do nas, ale nie chciałabym, żeby ktoś ocenił swoją sytuację i wyciągnął wniosek, że jego status go ochroni. Powtarzam więc: narażeni jesteśmy wszyscy. W mojej pracy chorują pielęgniarki, lekarze, wirus bierze każdego na swojej drodze. Nie ma ludzi, którzy są wolni od ryzyka zarażenia się tą chorobą, nie jest wolna ani pani, ani ja, mimo tego, że możemy nie mieć żadnych dodatkowych chorób. Wróćmy zatem do głównego wątku. Jak ujarzmiacie chorobę? – Prawie wszyscy mają podobne symptomy: bardzo kaszlą, mają biegunkę, mają krótki oddech – nie mogą zaczerpnąć powietrza, są całkowicie osłabieni, do tego stopnia, że nie są w stanie stać czy pójść do toalety. Więc już ta sytuacja jest dużym zagrożeniem. Jest pewien standard opieki nad pacjentami na oddziale, między innymi monitorujemy ich saturację, czyli poziom tlenu w ich krwi. Często te poziomy spadają mocno poniżej normy. Jest to już bardzo groźna sytuacja. Żeby nic nie stało się z narządami wewnętrznymi, odpowiedni poziom tlenu jest absolutnie niezbędny. Niektórych ludzi kładziemy na brzuchach, płuca są wtedy bardziej „otwarte”, dzięki temu łatwiej jest pacjentom oddychać. To działa? – Czasem działa – stan niektórych pacjentów udało nam się w ten sposób polepszyć i odesłać na inne piętra, czyli na oddziały zwykłe. Ale wielu musieliśmy intubować i umieścić pod respiratorami ze względu na zagrożenie dla ich życia. Ratujemy ich życie natleniając płuca i krew. Respirator to skomplikowana procedura, prawda? – Tak. Trzeba włożyć pacjentowi w gardło rurę, przez którą podaje się tlen do płuc. Ale to się tylko tak łatwo mówi, a respirator jest narzędziem mającym wiele możliwości. – Z jednej strony – tak. Z drugiej, trzeba powiedzieć, że prognozy pacjentów, którzy są podłączeni do respiratorów, nie są aż tak wspaniałe. Maszyna przejmuje funkcję oddychania, a płuca się od niej „odzwyczajają ”. Zatem, kiedy się budzisz, Twoje płuca są bardzo słabe, rekonwalescencja trwa długo, trzeba, żeby one na nowo zajęły się oddychaniem. Choroba płuc, o której mówimy, przebiega na różne sposoby. Czasem wygląda jak wirusowe zapalenie płuc, czasem – jakby była to choroba wysokościowa. – Tak, widzimy to bardzo często – większość naszych pacjentów cierpi na tzw. „krótki” oddech, nie jest w stanie zaczerpnąć powietrza i musi być intubowana, bo ich ciała nie są w stanie utrzymać odpowiedniego poziomu natlenienia, a to, jak powiedzieliśmy sobie już, jest groźne dla kolejnych organów. Dostarczamy tlen tzw. kaniulami nosowymi, ale i to często nie wystarcza. Czasem podajemy tlen przez maski, to również bywa niewystarczające. Wtedy pozostaje już tylko respirator. Wrócę jeszcze do wypowiedzi naszych czytelników, no i nie tylko czytelników, bo też z ust polityków słyszeliśmy porównanie koronawirusa do grypy. Jak wygląda różnica między grypą sezonową a koronawirusem? – Grypa to jest choroba z zespołem ogólnych objawów, więc pacjenci odczuwają ogólne bóle ciała, mięśni, mają gorączkę. Koronawirus dobiera się do płuc, przejmuje je, jest ogromnym wyzwaniem dla systemu odpornościowego. Różnica medyczna jest duża. Zatem musimy popatrzeć w lustro i popatrzeć na warunki, które mamy, na zaniedbane schorzenia, na problemy. Kto szczególnie? – Cukrzycy, ludzie ze stanie przedcukrzycowym, ciśnieniowcy, osoby chore na serce, nerki, ludzie otyli, pacjenci onkologiczni, w chemioterapii i radioterapii, po przeszczepach, osoby, które chorują na choroby immunologiczne, które biorą leki jakby „zamykające” system odpornościowy czyli immunosupresanty – wszystkie takie osoby są w grupie bardzo wysokiego ryzyka. No i trzeba powiedzieć również o tym, że ciężej chorują osoby starsze, ale nie popadnijmy w pułapkę takiego myślenia, również osoby w średnim wieku i relatywnie młode przechodzą czasem chorobę bardzo ciężko. Jakie środki ostrożności podjęła Pani, żeby uchronić siebie? – Staram się zachowywać najwyższe standardy higieny i dzięki postawie szpitala jest to możliwe. W szpitalu mamy wszelkie środki ochrony osobistej, choć stresują nas limity. Dzięki szpitalowi, zostawiamy w pracy nasze uniformy i odzież, w której pracujemy, nie wozimy ich do domu, nie pierzemy ich w domu. Mamy wszystkie potrzebne środki do dezynfekowania rąk, wszystko, co potrzebne. A jednak ma to wszystko swoją cenę. Jaką? – Moje ręce są już w bardzo kiepskiej kondycji, starłam skórę ciągłym myciem, dezynfekowaniem, alkoholem, odezwała się egzema, niezależnie od tego, jakiego i ile kremu użyję, moje ręce są suche i po prostu mnie bolą. Maski chyba też nie są komfortowe. – Maski nie są w ogóle komfortowe. W profesjonalnych maskach ochronnych są włókna, które – kiedy oddycha się przez wiele godzin – podrażniają gardło. Więc po dyżurze, który oznacza dla mnie noszenie maski przez kilka bitych godzin, bo długo przebywamy w pokojach pacjentów, oddychanie po prostu sprawia ból. Maski odciskają się też na naszych twarzach, ocierają skórę. Wygląda na to, że to jest bardzo ciężka fizyczna praca. – Tak, dokładnie tak jest. To jest praca, która ma wysoki koszt fizyczny. Większość naszych pacjentów jest w sedacji, a bezwładne ciała są bardzo ciężkie. Więc żeby zrobić wszystkie zabiegi higieniczne, na przykład mycie, jednocześnie zapobiegając otarciom naskórka, trzeba być zręcznym: delikatnym i silnym jednocześnie. Pacjent leżący musi mieć zmienianą pozycję co dwie godziny – już sama ta czynność jest trudna. Czasem, kiedy pacjent jest otyły, jest to jeszcze bardziej skomplikowane. Na szczęście towarzyszą nam na oddziale fizjoterapeuci, którzy są niezwykle pomocni również przy takich czynnościach, jak przekładanie pacjentów, układanie ich w nowej pozycji – dla nas ich pomoc jest kluczowa. Ale jest jeszcze kilka trudnych spraw związanych z pracą, jest obciążenie psychiczne i emocjonalne. – Praca jest bardzo stresująca, więc – jak chyba wszyscy w mojej sytuacji – mam kołowrotek myśli: czy będę zdrowa, co się zdarzy, co się dzieje z moimi pacjentami – i tak w kółko. Jesteśmy z naszymi pacjentami, więc tworzy się między nami więź. Zdarza się, że proszą przed intubacją: „nie pozwól, żeby się coś ze mną stało”. A później, niestety, umierają. Dzwonimy do rodzin, informujemy je o stanie pacjentów, towarzyszymy w rozmowach, czasem ostatnich. To jest najtrudniejszy aspekt tej pracy. Bo o ile możesz wykonywać swoje obowiązki najlepiej, utrzymywać stan pacjenta na najwyższym możliwym poziomie, to ta jedna rzecz jest poza twoim zasięgiem – nie decydujesz o tym, czy będzie żył. I myślisz o pacjencie, który jest sam, walczy z chorobą, nie ma nikogo z bliskich obok siebie, ta samotność w chorobie jest naprawdę trudna. Jak sobie Pani z tym wszystkim radzi? – Mam pozytywne nastawienie, daję się z siebie wszystko pacjentom i współpracownikom, staram się najmocniej jak mogę. Staram się utrzymywać w dobrej kondycji i zostawiać te problemy w pracy. Wobec tego w domu nie oglądam wiadomości, nie czytam nic w social mediach, wszystkie informacje, które mam, pochodzą od moich lekarzy w pracy, oni są dla mnie źródłem informacji, oni je również aktualizują, bo zalew informacji jest ogromny. A gdyby sobie Pani nie radziła? – Mam do dyspozycji pomoc psychologiczną, medyczną, wsparcie zespołu, no i domu – rodziny i przyjaciół, którzy codziennie sprawdzają, co u mnie słychać. Mój mąż daje mi wsparcie i szczęście. Mam taką naturę, w której umysł i wola biorą górę nad zmęczeniem fizycznym, więc radzę sobie dobrze. A widzi Pani wsparcie społeczności lokalnych? – Tak! Widzę, to jest bardzo krzepiące. Chicago jest niesamowite, wspierające, naprawdę czuć tutaj wspólnotę. W naszym szpitalu dostajemy maski z wielu miejsc, jedzenie, sprzęt ochronny z wielu organizacji. Naprawdę dzięki temu wsparciu chce się walczyć jeszcze mocniej. I wrócić do normalności. A myśli Pani o tym, że wybrała Pani bardzo ciężki zawód? Ma pani wątpliwości? – Ja swoją pracę kocham. Trzeba w niej trochę przejść i nauczyć się sobie radzić z tak ekstremalnymi sytuacjami – nie potrafię odpowiednio opisać uczucia po śmierci pacjenta, zwłaszcza pierwszego: jest to dewastujące, nie ma go do czego przyrównać. Ale tak to po prostu jest – niektórzy pacjenci zdrowieją, niektórzy nie. To jest najtrudniejsze w pracy – zgoda na taki porządek rzeczy, niezależnie od stanu pandemii. Ale są też jasne, piękne strony tej pracy. Jakie? Proszę o nich opowiedzieć. – Jestem częścią niezwykłego zespołu – to jest bardzo satysfakcjonujące. Plusami są wiedza, aktywność, działanie, dynamika pracy. Ale gdybym miała wybrać jeden aspekt niosący największą radość, to byłaby to satysfakcja, kiedy pacjent będący początkowo w krytycznym stanie, z niepewnymi rokowaniami, zdrowieje. I wychodzi z oddziału na własnych nogach. Znów nie znajduję porównania dla tego uczucia. Nie zamieniłabym go za nic. Życzę zatem, żeby doznawała go Pani jak najczęściej, i teraz, i później, gdy zakażenie koronawirusem będziemy umieli skutecznie i szybko leczyć. Dziękuję za rozmowę.

Podziel się
Oceń

ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama