Gosia i Łukasz pobrali się młodo. Nie śpieszyło im się do założenia rodziny, choć zawsze wiedzieli, że chcą ją mieć. Poświęcili się edukacji i pracy. O dziecko zaczęli się starać w wieku 26 lat. Jednak po roku starań lekarze zdiagnozowali u małżeństwa niewyjaśnioną bezpłodność. Leczenie i próby zajścia w ciążę pod okiem specjalisty trwały kolejny rok. Gdzieś po drodze pojawiła się myśl o adopcji.
Papierowa ciąża
Jak na urbanistkę i planistkę przystało, Gosia zaczęła gromadzić wszystkie informacje na temat adopcji. Trwało to prawie rok. Dalej był wybór agencji. Małżeństwo zdecydowało się na lokalną agencję na północnych przedmieściach Chicago. Pod koniec wstępnej rozmowy otrzymali gruby pakiet dokumentów do wypełnienia. Ich kompletowanie zajęło kilka miesięcy. Dziś Gosia śmieje się, że to była jej ciąża. – Jak w każdej ciąży po drodze są różne niewygody, zdarzają się też komplikacje. Po otrzymaniu licencji rodziców zastępczych (foster parents), co było pierwszym kamieniem milowym, przyszedł czas na wybór rodzaju adopcji. Na początku rozważali adopcję dziecka z Polski, jednak procedura i warunki adopcji międzynarodowej wydały im się zbyt skomplikowane. Dzieci adoptowane z Polski były na ogół starsze, nieraz po przejściach albo z problemami medycznymi. Gosia z Łukaszem nie czuli się na siłach podjąć takie zadania i zdecydowali się na adopcję lokalną. Agencja powiedziała im, aby przygotować się na dwuletnie czekanie.
Osiem miesięcy później małżeństwo omawiało właśnie remont łazienki w nowo zakupionym domu, gdy zadzwonił telefon z agencji. – Serce zaczęło bić mocniej – wspomina Gosia. Dobra wiadomość – 19-latka w ciąży z miejscowości położonej 165 mil od Chicago wypatrzyła Gosię i Łukasza na stronie internetowej agencji. Spodobali jej się – na rodziców dla swojego dziecka. Rodziny natychmiast nawiązały ze sobą kontakt.
Wdzięczność niewysłowiona
W szpitalu dostali własny pokój, więc pierwszą noc mogli spędzić sami ze swoim nowo narodzonym synem. – Oczywiście nie mogliśmy spać, tylko całą noc patrzyliśmy na małego. Do domu wrócili następnego dnia, bo i biologiczna matka została już wypisana. Dziewczyna, choć młoda, wydawała się bardzo rozsądna. Miała już jedno dziecko, które wychowywała sama. – Rozstanie w szpitalu było bardzo emocjonujące – wspomina Gosia. – My pojechaliśmy tam z pustymi rękami, a wyjeżdżaliśmy z dzieckiem. Ona musiała wracać do domu sama. Było to wzruszające, a zarazem smutne. Oboje z mężem nie byliśmy w stanie wysłowić naszej wdzięczności za to, że wybrała nas, abyśmy wychowali jej syna.
Dziś Oliver jest żywym, bystrym, uśmiechniętym i mówiącym po polsku dwulatkiem. Rodzice wychowują go w polskich tradycjach, choć w miarę dorastania i własnej wiedzy mają zamiar dołączać historię jego biologicznej rodziny. Zachowują pełną jawność adopcji i są świadomi pytań i wyzwań, jakie może przynieść przyszłość. Utrzymują regularny kontakt z biologiczną mamą chłopca. Planują spotkanie. – Chcemy utrzymywać ten kontakt dla dobra naszego dziecka.
Adopcja z powołania
Wiola zawsze chciała mieć trójkę dzieci. Miała już trzyletniego syna i bezskutecznie próbowała po raz kolejny zajść w ciążę. Wierzy, że myśl o adopcji pojawiła się jako odpowiedź na modlitwę o wskazanie drogi. Właśnie w chwili, gdy myśl pojawiła się pierwszy raz, gdzieś w Polsce przyszła na świat jej starsza córka. Jednak aby się spotkać, rodzina musiała odczekać jeszcze długie lata. – Adopcja jest powołaniem – mówi Wiola. – Jak z każdym powołaniem, jeśli jest ono dla ciebie, trudno ci będzie od niego uciec. Myśl będzie stale powracać, twoje dziecko gdzieś będzie na ciebie czekać. Jednak żeby myśl wprowadzić w czyn, potrzeba odwagi i konsekwencji.
Wiola z mężem zdecydowali się na adopcję dzieci z Polski. Przyznaje, że proces był długotrwały i skomplikowany, jednak nie był niemożliwy do przebrnięcia. Podobnie jak w przypadku Gosi pierwszym i podstawowym krokiem było znalezienie odpowiedniej agencji adopcyjnej. Wiola podkreśla, że w przypadku adopcji międzynarodowej musiała to być lokalna, amerykańska agencja mająca przedstawicieli w Polsce i akredytowana przez polski rząd. Tradycyjna gruba teczka wypełnionych papierów musiała być w tym przypadku wysłana do Polski. Później były dwa lata czekania praktycznie bez odzewu ze strony polskiej, odnawianie i dosyłanie dokumentów, których ważność już wygasła.
„Mamo, ty jesteś moja”
Po trzech latach i 10 miesiącach pojawiła się nadzieja. Wiola z mężem polecieli do Polski, by poznać dwie dziewczynki, biologiczne siostry w wieku 5 i 6,5 lat. – My mieszkaliśmy w hotelu, one w domu dziecka. Odwiedzaliśmy je, rozmawialiśmy. Zapytaliśmy, czy chciałyby zostać naszymi córeczkami. Obie bardzo się ucieszyły i zgodziły się entuzjastycznie. Później były kolejne odwiedziny. Wreszcie doszło do rozprawy sądowej, po której rodzina otrzymała akty urodzenia dziewczynek ze swoim nazwiskiem wpisanym w rubryce rodziców. – To było bardzo fajne uczucie – wspomina Wiola. Podkreśla, że adopcja dwójki dzieci jest w pewnym sensie łatwiejsza niż adopcja jednego, nie tylko dla rodziców, ale również dla dzieci nieraz przywiązanych do swojego biologicznego rodzeństwa.
Podarowanie dzieciom szansy na normalny dom jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie możemy w życiu zrobić"
Po przywiezieniu córek do Stanów zaczęła się żmudna praca zastępowania grupowych nawyków życiem rodzinnym, poczuciem bezpieczeństwa i przynależności. Wiola wspomina, jak w pierwszych tygodniach musiała wyjaśniać córkom, co to znaczy wyjść z rodziną do restauracji, że nie powinny odchodzić lub zmieniać stolików. Proste zachowania społeczne, które dla większości są normą, były dla nich obce. – Dzieci z domów dziecka, choć zadbane, w rzeczywistości są niczyje, a ich życie, choć w przyzwoitych warunkach, jest życiem grupowym. To jak życie na ciągłych koloniach. Natomiast życie rodzinne to miłość, ale też obowiązki i oczekiwania. One po prostu potrzebują rodziców, potrzebują do kogoś należeć. Dlatego pierwsze wyznanie miłości, jakie usłyszała Wiola od swojej starszej córki nie brzmiało „kocham cię”, tylko „Mamo, ty jesteś moja”. – Dla dzieci z domów dziecka miłość to uczucie przynależności.
Adopcja zamiast samochodu
Jakie są podstawowe wymogi adopcji? Różnią się one w zależności od stanu. Przede wszystkim adopcja jest dla osób z uregulowanym statusem imigracyjnym. W przypadku adopcji dziecka z Polski, wymóg obywatelstwa jednego z rodziców jest wręcz konieczny, żeby dziecko mogło wjechać do kraju. Innym wymogiem jest niekaralność – jakikolwiek konflikt z prawem kompletnie dyskwalifikuje rodzinę starającą się o adopcję. Należy mieć również w miarę stabilną sytuację finansową oraz dobry stan zdrowia. Wiola zwraca uwagę, że w przypadku adopcji dziecka z Polski różnica wieku między matką a dzieckiem nie mogła przekroczyć 40 lat. Wszystkie te wymogi muszą być poświadczone odpowiednią dokumentacją. W skład góry papierów wymaganych przez agencje wchodzą między innymi listy referencyjne, odciski palców pobierane oddzielnie przez FBI, policję i urząd imigracyjny, zaświadczenia lekarskie, zaświadczenia od pracodawców, wyciągi bankowe.
Cały proces lokalnej adopcji kosztował Gosię około 25-30 tys. dolarów. O kosztach adopcji z Polski Wiola nie chce mówić szczegółowo, bo „może to ludzi przerazić”. – To są potężne sumy, za które można kupić sobie piękny samochód. Matka podkreśla jednak, że rodzina na początku wcale nie miała tej sumy, lecz wspólnymi siłami, staraniami i oszczędnościami, pieniądze się po prostu uzbierały. – Jeżeli ktoś naprawdę bardzo pragnie adopcji, a tylko pieniądze są przeszkodą, to one się zawsze jakoś znajdą.
Pomnażanie dobra
Gosia otwarcie mówi nie tylko o swojej bezpłodności, lecz także o całym procesie adopcji, jej wyzwaniach i kosztach. Wiola do adopcji zachęca swoich znajomych. – Adopcja nie może być tematem tabu. To ważne nie tylko dla rodziców, ale również dla dzieci. O adopcji trzeba mówić od początku jasno i przejrzyście. Wiele kobiet ma mnóstwo lęków przed całym procesem, ale gdy tylko zacznie się o tym rozmawiać, bardzo często te lęki się zmniejszają. Matki podkreślają, że najważniejszą, kluczową sprawą jest otwarty i zaufany kontakt z agencją adopcyjną i dzielenie się z nią wszystkimi wątpliwościami. Najpierw trzeba ją jednak znaleźć. Obie matki chętnie poznają inne rodziny adopcyjne i służą radą na adopcyjnej drodze, którą same przeszły.
Wiola odwiedziła wiele polskich domów dziecka. – Po prostu szkoda mi tych dzieci. Dom dziecka to instytucja, która przechowuje, ale nie wychowuje. Według statystyk 97 proc. dzieci w polskich domach dziecka to sieroty społeczne, czyli takie, które mają żyjącego rodzica, który jednak nie jest w stanie ich wychować. Te dzieci po prostu potrzebują rodziców. Bez więzów i miłości same skończą w rodzinach patologicznych.
– Podarowanie dzieciom szansy na normalny dom jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie możemy w życiu zrobić. Co więcej, ucząc dzieci miłości, wpajając im rodzinne wartości, w przyszłości będą one pomnażać to dobro we własnych domach – mówi Wiola, u której dobro rozmnożyło się do pięcioosobowej rodziny, której zawsze pragnęła. Również Gosia z mężem marzą o rodzeństwie dla Olivera i po raz kolejny znaleźli się na liście rodzin oczekujących na adopcję.
Kontakt z bohaterkami artykułu jest dostępny za pośrednictwem redakcji.
Joanna Marszałek
[email protected]