Donald Trump wrócił ze swojego pierwszego wojażu zagranicznego, który przez Biały Dom został okrzyknięty „wielkim sukcesem”, głównie dlatego, iż podróżnik nigdzie się kompletnie nie skompromitował, ani też nie strzelił jakiejś bulwersującej gafy. Jakikolwiek międzynarodowy sukces obecnej administracji mierzony jest bardzo zaniżonymi standardami, a zatem spektakularnym zwycięstwem na globalnej arenie może być nawet brak skandalu. W tym sensie moja niedawna, czysto prywatna podróż do trzech krajów europejskich też była wielkim sukcesem, gdyż nigdzie nie zostałem aresztowany.
Prawda jest jednak taka, że wizyty Trumpa w Izraelu, Arabii Saudyjskiej i Watykanie nie przyniosły żadnych konkretnych rezultatów. W feudalnym królestwie arabskim amerykański gość witany był niczym emir, co jest o tyle zrozumiałe, że zapewne za monarchę się w jakimś sensie uważa. Natomiast Franciszek niemal na pewno „wygarnął” prezydentowi to, co o nim myśli, w czasie prywatnej audiencji, ale szczegółów tego spotkania nigdy nie poznamy.
O wiele bardziej wymowne były kontakty amerykańskiego prezydenta z NATO oraz krajami G7, gdyż zaowocowały iście rewolucyjnymi zmianami, tyle że niezbyt pozytywnymi. Po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej transatlantycki sojusz między USA i Europą, którego zbudowanie zabrało wiele lat, znalazł się w niebezpieczeństwie. Kanclerz Angela Merkel w czasie niedawnego wystąpienia w Monachium potwierdziła ten fakt mówiąc, że kontynent europejski nie może już „liczyć wyłącznie na Amerykę”. Jej komentarz jest łagodną wersją przekonania, że z Ameryką Trumpa nie da się sensownie współpracować i że w związku z tym należy szukać innych rozwiązań. Nikt w Europie nie jest na tyle naiwny, by myśleć, że Stany Zjednoczone można będzie całkowicie ignorować, szczególnie w sensie gospodarczym i militarnym, ale z drugiej strony szokujące jest to, iż przywódcy Francji oraz Niemiec, krajów stanowiących podstawę istnienia Unii Europejskiej, doszli do wniosku, że transatlantycki sojusz w obecnej sytuacji nie może być tym, czym był przez ostatnie siedem dekad. Jest to bezprecedensowy, oceaniczny sztorm.
Jeśli Trump uważa, iż jego postawa wobec Europy będzie w jakimś sensie korzystna dla Ameryki, być może ma rację, ale wyłącznie w sensie politycznym – „baza” jego zwolenników będzie z pewnością niezwykle zadowolona. Praktyczny skutek tego wszystkiego może być jednak odwrotny od zamierzonego. Merkel i Macron zyskali nowy argument w walce o Europę silną, zjednoczoną i niezależną, co jest szczególnie ważne dla Starego Kontynentu po brytyjskim wyjściu z Unii.
Smutną prawdą jest to, iż po pierwszej międzynarodowej eskapadzie Trumpa w roli prezydenta europejscy partnerzy Ameryki potwierdzili swoje pierwotne podejrzenia o tym, że z obecnym lokatorem Białego Domu nie ma specjalnie o czym rozmawiać. Stany Zjednoczone znalazły się tym samym w bulwersującej roli dziwaka, odstającego od reszty Zachodu. Potwierdził to zresztą sam prezydent, choć w dość nietypowy sposób. Na Sycylii przywódcy sześciu potęg gospodarczych świata poszli na wspólny, 650-metrowy spacer do miejsca, gdzie czekali na nich fotoreporterzy. Siódmy przywódca, Donald Trump, pojechał tam wózkiem golfowym. Niestety dystansu, który zdaje się obecnie dzielić USA od reszty zachodniego świata nie da się pokonać żadnym wózkiem.
Andrzej Heyduk
Pochodzi z Wielkopolski, choć od dzieciństwa związany z Wrocławiem. W USA od 1983 roku. Z wykształcenia anglista (Uniwersytet Wrocławski), językoznawca (Lancaster University w Anglii) oraz filozof (University of Illinois). Dziennikarz i felietonista od 1972 roku - publikował m. in. w tygodniku "Wprost", miesięczniku "Scena", gazetach wrocławskich, periodyku "East European Journal", mediach polonijnych, dzienniku "Fort Wayne Journal". Autor słownika pt.: "Leksykon angielskiej terminologii komputerowej" (1991) oraz anglojęzycznej powieści pt.: "The Breslau Conspiracy" (2014).
Reklama