Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 27 września 2024 20:27
Reklama KD Market
Reklama

Spokojnie, to tylko zmiana warty



To nie był najbardziej harmonijny i bezstresowy początek nowej prezydentury. Z taką opinią zgodzi się właściwie każdy, niezależnie od poglądów politycznych, po pierwszym miesiącu rządów Donalda Trumpa w Białym Domu. W historii Stanów Zjednoczonych taki burzliwy start nowej administracji nie należy jednak do rzadkości. To co więc obserwujemy, nie jest wyjątkiem.

Zmiana władzy w Waszyngtonie zawsze wiąże się z okresem chaosu, zwłaszcza gdy kontrolę nad Białym Domem przejmują przedstawiciele drugiej partii. Stolica USA przewraca się wówczas do góry nogami. W instytucjach federalnych zmieniają się szefowie departamentów, odchodzą wyżsi urzędnicy, zasilając najczęściej szeregi lobbystów. Jeśli nowy prezydent dostał się do Białego Domu, krytykując dodatkowo establishment (tak jak Donald Trump), emocje jeszcze bardziej rosną.

Karuzela i krótka ławka

Personalne rewolucje miały jednak miejsce nawet wtedy, gdy można było liczyć na administracyjną ciągłość. Tak było w 1989 roku, kiedy po ośmiu latach prezydentury Ronalda Reagana władzę objął jego dotychczasowy wiceprezydent George H.W. Bush, który ku zdumieniu urzędników przyszedł z liczną ekipą „swoich ludzi”. Starzy, choć też republikanie, musieli odejść. Trump ma nieco inny problem. Nie chce korzystać z usług dotychczasowego establishmentu, ale jednocześnie cierpi na syndrom „krótkiej ławki”. W rezultacie setki stanowisk średniego szczebla w poszczególnych departamentach pozostaje nieobsadzonych. Wypełnienie luki potrwa pewnie dłużej niż w przypadku prezydentów, którzy w kampaniach nie obiecywali, że przewrócą Waszyngton do góry nogami.

Kryzys, czyli… normalność

Sporo prezydentur przechodzi przez wczesne kryzysy. Powodów może być wiele. Najwyżsi rangą urzędnicy wchodzą w konflikt z prezydentami, którzy okazują się trudnymi szefami. Często okazuje się też, że ludzie wyznaczani na najwyższe stanowiska w państwie nie mogą się ze sobą dograć. Tu grają zwykle ludzkie ambicje i chęć robienia kariery. Są też media, które dokładnie prześwietlają prezydenckich wybrańców, ujawniając ciemniejsze epizody z ich życiorysów. Odejście doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna, po zaledwie kilku tygodniach po wyraźnym konflikcie z wiceprezydentem Mike’em Pence’em, na pewno nie przysłużyło się medialnie nowej administracji, tym bardziej że kolejny wskazany przez Trumpa kandydat, emerytowany wiceadmirał Robert Harward odmówił przyjęcia nominacji. Na szczęście inny były generał – H.R. McMaster, który przyjął ofertę Trumpa, powinien dobrze wpasować się w zespół rządzący amerykańską polityką.

Pięć „P”, czyli unikanie błędów

Profesor William Antholis, szef Miller Center for Public Affairs z University of Virginia, twierdzi, że każda nowa administracja musi sobie poradzić z pięcioma aspektami sprawowania prezydentury określanymi w skrócie jako pięć „P” – od angielskich terminów personnel, process, priorities, politics oraz personal behavior. Tłumaczenie chyba zbędne. Według Antholisa nie było w historii USA administracji, która by w pierwszym roku urzędowania nie zawiodła przynajmniej w jednym z tych pięciu aspektów.

Każda nowa administracja musi sobie poradzić z pięcioma aspektami sprawowania prezydentury określanymi w skrócie jako pięć „P” – od angielskich terminów personnel, process, priorities, politics oraz personal behavior"



Często też chęć jak najszybszego spełnienia wyborczych obietnic sprawia, że popełniane są błędy. Tak jak w przypadku szybko napisanego i ogłoszonego imigracyjnego rozporządzenia wykonawczego Donalda Trumpa, które sąd federalny uznał za niekonstytucyjny. Wpadki obecnego prezydenta są tym głośniejsze, że – delikatnie mówiąc – nie może on liczyć na życzliwość liberalnych mediów. Z wzajemnością, bo sam Trump wypowiada się krytycznie i bez ogródek na temat środków masowego przekazu. Kreowana przez fakty i media atmosfera chaosu i pewnej politycznej egzotyki sprawa, że notowania nowego prezydenta po kilku tygodniach na urzędzie nie należą do najwyższych.

Wszystkie błędy poprzedników

Paradoksalnie to nie republikanin a demokrata Jimmy Carter znajdował się chyba w sytuacji najbardziej zbliżonej do republikanina Donalda Trumpa. Gdy przejmował władzę, dysponował znaczną przewagą swojej partii w obu izbach Kongresu. Jednak – podobnie do obecnego prezydenta – Carter miał problemy z dogadaniem się z partyjnymi przywódcami na Kapitolu. W rezultacie część jego inicjatyw legislacyjnych, zapowiadanych w kampanii wyborczej, została przegłosowana z dużym opóźnieniem. Inne – tak jak ustawa o ochronie praw konsumentów, czy reformie rynku pracy – w ogóle spaliły na panewce.

Administracja Reagana pierwszy personalny kryzys świadczący o tym, że Biały Dom nie funkcjonuje jak dobrze naoliwiona maszyna, przeżyła po 11 miesiącach. Poleciał doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Richard V. Allan. Były generał Al Haig też pełnił funkcję sekretarza stanu krócej niż rok. Rezultat? Na pewno rok 1981 nie spełnił oczekiwań Ronalda Reagana, jeśli chodzi o rzeczywiste osiągnięcia – twierdzą historycy.

Chaotyczne były także pierwsze miesiące urzędowania Billa Clintona, który przeniósł się do Białego Domu z prowincjonalnego Arkansas. Przypomnijmy chociażby problemy z mianowaniem prokuratora generalnego, którym z „rozdzielnika” miała zostać kobieta. Zarówno Zoe Baird, jak i Kimba Wood musiały wycofać swoje kandydatury, gdy okazało się, że zatrudniały nielegalne imigrantki jako pomoc do swoich dzieci. Sekretarz obrony Les Aspin przetrwał na stołku zaledwie rok, bo okazało się, że nie rozumie Pentagonu. Clinton dość szybko pożegnał się też z szefem CIA Jamesem Woolseyem, z którym nie mógł się dogadać. Nie wspominając o takich politycznych niewypałach, jak próba zakończenia kompromisowej polityki „nie pytaj, nie mów” dotyczącej homoseksualistów w wojsku, czy wprowadzenia systemu powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych. Sam Clinton przyznał, że prezydentura i stanowisko „przywódcy wolnego świata” okazały się dużo trudniejsze, niż to mu się wydawało.

Poczekajmy na kryzys

Prawdziwy sprawdzian dopiero jednak przed nami. W pierwszych miesiącach prezydentury prawie zawsze dochodziło do poważniejszego kryzysu, z którym młoda administracja musiała się uporać. Przypomnijmy chociażby inwazję na Panamę za czasów George’a H.W. Busha, która wiązała się z rozmieszczeniem tysięcy amerykańskich żołnierzy. Syn prezydenta George W. stanął przed jeszcze większym wyzwaniem – 11 września 2001 roku terroryści zaatakowali Amerykę. Oby wyzwania, przed jakim stanie obecna administracja, okazały się mniej wymagające.

Jolanta Telega

[email protected]

 

 

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama