Wykonywanym zawodem łamią stereotypy. A przecież mogli sztampowo i przewidywalnie – praca na budowie, w fabryce, jazda ciężarówką albo sprzątanie, opieka nad dziećmi. Ci, o których dziś piszemy wykorzystali posiadany talent, zrealizowali dziecięce marzenie albo zawodowo skoczyli na głęboką wodę.
Próżno szukać badań i statystyk dotyczących najczęściej wykonywanych polonijnych zawodów. Nie są też szczególnie potrzebne, bo ich listę można stworzyć na poczekaniu. Budowlaniec, zwany z amerykańska kontraktorem, kierowca ciężarówki i robotnik pracujący w fabryce – to zawody najczęściej wykonywane przez mężczyzn. Sprzątaczka, niania i opiekunka osób starszych – przez kobiety. Dość napisać, że szeroko rozumiany sektor usług jest zdominowany w Chicago przez Polaków, a dominacja ta trwa od dziesięcioleci.
Można jednak spotkać ludzi, którzy wykonywanym zawodem łamią stereotypy. Takich, którzy w amerykańskiej rzeczywistości znaleźli pomysł na siebie, nie przestraszyli się wyzwań i początkowych trudności, a dzięki temu wstają do pracy z niekłamaną przyjemnością.
Rzeźbiarz
Krzysztof Kalata jest w Ameryce od 17 lat. Pochodzi ze Stasikówki koło Poronina, w Zakopanem ukończył liceum plastyczne. Od zawsze miał smykałkę i talent do rzeźby, takiej tradycyjnej, w drewnie, bez abstrakcji i współczesnych udziwnień. Po prostu lubi wziąć do ręki dłuto i zmierzyć się z drewnianym klocem.
Już pierwsza amerykańska praca Krzysztofa była nietypowa. Zaraz po przylocie zatrudnił się w fabryce instrumentów smyczkowych. Tu przydało się doświadczenie z Polski. W liceum, do którego uczęszczał, była klasa lutnicza, a on, choć z klasy rzeźbiarskiej – podpatrywał kolegów przy produkcji skrzypiec. Na obserwacjach nie poprzestał i sam zrobił góralskie skrzypeczki – gęśle, które w 1996 r. podarował Janowi Pawłowi II. Kolejne skrzypce zrobił już w Chicago, pięknie zdobione gałką w kształcie głowy górala: – Mam problemy ze słuchem, więc koledzy lutnicy pomogli mi dostroić instrument. Skrzypce grają pięknie.
Pierwsze stolarskie doświadczenia Krzysztof zdobywał w polonijnej stolarni i na kontraktorce, ale na budowie pracował tylko miesiąc. W 2003 roku otworzył własną pracownię, w której tworzy niepowtarzalne meble. Krzysztof pokazuje swoje dzieła: komodę z rzeźbionymi drzwiczkami i imponujący 16-stopowy stół z ażurowymi nogami i ciemnym blatem wypolerowanym jak szkło. Zrobienie tego stołu zajęło Krzysztofowi półtora miesiąca. Na brak zamówień nie narzeka, bo ciągle są ludzie, którzy w domu chcą cieszyć się pojedynczym egzemplarzem mebla.
Swoją pracę uwielbia i mówi o niej z dumą, ale najbardziej ożywia się, kiedy pytam o rzeźby. Rzeźbi bo kocha rzeźbić. To jego pasja, sposób na relaks i wyrażenie emocji. W pracowni Krzysztofa stoją koło siebie: góralski siewca, Chrystus upadający pod krzyżem, kolejny – przytulający człowieka, który ponownie chce go ukrzyżować, latarnik wchodzący do jaskini w poszukiwaniu skarbu. Każda z rzeźb, choć wiernie oddająca proporcje i wykonana z wielką dbałością o szczegół, ma wymiar duchowy. Także ta, nad którą Krzysztof pracuje obecnie. – To ja sam, wiszący nad przepaścią i krzyczący do Boga o pomoc. Każdemu z nas zdarza się, że gubi grunt pod nogami, przechodzi kryzys. Człowiek czuje się zawieszony w próżni, bez celu, bez odpowiedzi. Taki moment miałem parę miesięcy temu, wziąłem dłuto i zacząłem rzeźbić – mówi.
– Każda rzeźba to kolejne wyzwanie, nigdy nie wiem czy dam radę, czy nie pogubię proporcji. Po skończeniu, w każdym przypadku mam ochotę moje dzieło porąbać na kawałki. Dopiero po miesiącu, kiedy się uspokoję i wyciszę, patrzę na rzeźbę i mówię sobie: „mogłaby być lepsza, ale nie jest taka zła”– mówi Krzysztof. Rzeźbienie jest dla niego przede wszystkim potrzebą. To też kwestia talentu, z którego jak mówi, zostanie kiedyś rozliczony. A przede wszystkim sposób na przekazanie światu czegoś od siebie.
Asystentka pogrzebowa
Mojego męża poznałam w kwiaciarni, gdzie pracowałam przy kwiatach – wspomina Paulina Zielińska. Jej mąż Leonard, z pochodzenia Polak, jest przedsiębiorcą pogrzebowym, obsługuje pogrzeby kompleksowo: od odbioru i przygotowania zwłok, poprzez wszelkie formalności, aż po organizacje uroczystości pogrzebowych. Na początku Leonard opowiadał Paulinie o swojej pracy, a ona, jak większość ludzi, miała wobec niej opór. Śmierć to przecież temat tabu. Ale zdarzyło się, że potrzebował jej pomocy. – Od razu zostałam rzucona na głęboką wodę, bo pierwszego dnia pracy pomagałam w przygotowaniu pogrzebu mojego kolegi. Ciężko mi było wyłączyć emocje, a musiałam zachowywać się profesjonalnie. Ale dobrze, że zaczęłam od trudnego doświadczenia, bo później było już łatwiej.
Paulina pomaga mężowi prawie we wszystkim, oprócz podpisywania dokumentów i balsamowania zwłok – do tego wymagane są specjalne licencje. Razem odbierają ciało z domu, szpitala lub hospicjum. Jest obecna przy rozmowach z rodzinami, zwłaszcza polskimi, ludzie o sprawach ostatecznych wolą rozmawiać w swoim języku. Organizują pogrzeby, wysyłki zwłok do Polski.Panuje stereotyp, że przedsiębiorca pogrzebowy to najsmutniejszy zawód świata, że to człowiek ponury i niezwykle poważny. A to nieprawda. – Dzięki temu, że codziennie obcuję ze śmiercią, zaczęłam pełniej korzystać z życia. Zdaję sobie dobitnie sprawę, że za godzinę, czy jutro może mnie już nie być, że śmierć jest czymś naturalnym i dotyczy każdego. Dzięki mojej pracy zmieniłam perspektywę, stałam się bardziej pozytywna, mniej konfliktowa, cieszę się małymi rzeczami, nawet zwykły spacer z psami jest dla mnie świętowaniem życia. Staram się żyć tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim – mówi Paulina.Ale przyznaje, że praca w tej branży jest specyficzna. Trzeba mieć mocny szkielet psychiczny, a przy okazji ogromne pokłady empatii. Trzeba być dobrym psychologiem, potrafić rozmawiać z ludźmi i nauczyć się panowania nad własnymi emocjami. Trzeba przełamać wewnętrzne bariery związane z cielesnością i podejściem do śmierci.
Praca asystentki pogrzebowej przynosi Paulinie wiele satysfakcji. Śmierć to trudny i bardzo emocjonalny moment, wymagający wyjątkowej delikatności i taktu. – Kiedy jedziemy odebrać zwłoki, pamiętamy, że na zawsze zabieramy z domu czyjąś mamę, babcię, ojca albo syna. Robimy to z największym wyczuciem i szacunkiem. Rodzina często nie pamięta dobrze samego pogrzebu, ale zawsze pamięta moment zabrania ciała. Za każdym razem jest to chwila wyjątkowa. Naszym zadaniem jest przyniesienie zrozpaczonej rodzinie spokoju i ukojenia.
Taksówkarka
Krystyna Borkowicz jeździ taksówką od 1 września 1998 roku, właśnie stuknęło jej 18 lat za kółkiem. Wcześniej pracowała w firmie sprzątającej, nadzorowała pracę ponad stu osób. W końcu miała dość, bo to ciężka praca, często w nocy. Noszenie maszyn do woskowania podłóg, dyscyplinowanie pracowników, duża odpowiedzialność i spory stres. Jeżdżąc wiele lat po Chicago i przedmieściach dobrze poznała miasto. Pewnego dnia kupiła „Dziennik Związkowy” i oddzwoniła na ogłoszenie firmy taksówkowej. – Dostałam samochód, „dzionka” strasznego, miał chyba z 800 tys. mil. Klimatyzacja nie działała, ale przejeździłam 13 godzin, za które zarobiłam 75 dolarów. Oddałam samochód i postanowiłam, że jeździć będę, ale swoim. Dwa tygodnie później kupiłam samochód i zaczęłam jeździć taksówką. W firmie przepracowała trzy lata, nauczyła się zawodu. W końcu zaczęła jeździć dla siebie, w jednoosobowej firmie taksówkowej Krystyna Taxi.
Jeździ bez GPS-a, bo nie lubi, żeby urządzenie myślało za nią. – Jestem babcią trojga wnuków, ale mam dobre oczy, dobrą pamięć, a w razie potrzeby mapę i potrafię zapytać o drogę.
W swojej pracy pani Krystyna najbardziej lubi kontakt z drugim człowiekiem: – Kocham moich klientów, wielu z nich znam od lat, traktują mnie jak członka rodziny, znam ich problemy i dramaty, zdarza się, że te opowieści wyciskają mi łzy z oczu.
Praca za kółkiem nie należy do lekkich, często kursy zdarzają się w nocy albo nad ranem, taksówkarka dziennie przejeżdża nawet ponad 500 mil.
Krystyna przyznaje, że w mieście robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Najbardziej dramatyczną sytuację w swojej karierze przeżyła cztery lata temu: – Jechałam autostradą I-290, było krótko po godzinie 21. Nagle podjechały do mnie dwa czarne jeepy i z jednego ktoś rzucił w moim kierunku jakiś przedmiot. Szczęście, że nie trafił w szybę, bo by mnie zabił. Trafił pod boczne lusterko i rozległ się huk tak głośny, jakby bomba wybuchła. To musiał być jakiś rodzaj granatu. Aż blachę wgięło – opowiada Krystyna Borkowicz. Innym razem najadła się strachu, kiedy po zmroku usłyszała od klienta „I will kill you”. Na szczęście na groźbie się skończyło. Do pracy nie zakłada biżuterii, nie wozi podejrzanych grup, zdarzyło się, że odmówiła policji przewiezienia jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy.
Polka za kierownicą taksówki często wzbudza zainteresowanie i sympatię. Ludzie dziwią się, że tak świetnie zna miasto, choć nie urodziła się w Chicago. Odpowiada, że wszystkiego nauczyła się sama, i rozkładu ulic, i kontaktu z klientem. Nawet mechaniki, po latach za kółkiem żaden majster „nie wciśnie jej kitu”.
Pilotka
Kiedy byłam małą dziewczynką chciałam zostać astronautką. Nie wyszło. Zostałam pilotem – mówi Olga Waterhouse, z domu Ciura.
Olga lata od dwóch lat średniej wielkości samolotami pasażerskimi, takimi na 76 pasażerów. W Sky West, głównie dla linii United Express. Po Stanach Zjednoczonych, do Kanady i Meksyku. Jest pierwszym oficerem, ale to tylko kwestia czasu, kiedy zostanie kapitanem. Skończyła studia lotnicze i mechanikę samolotową na Southern Illinois University. Na studiach, na 200 studentów, była jedną z sześciu dziewczyn. Pierwszy raz za stery dwuosobowego treningowego samolotu wsiadła w 2007 roku, na pierwszym roku studiów. Wylatała 20 godzin z instruktorką i przyszedł moment samodzielnego lotu. – Z nerwów śpiewałam kolędy, choć był dopiero listopad. Ale kiedy udało mi się samodzielnie wylądować, to był jeden z najwspanialszych momentów w moim życiu – wspomina Olga.
Jeszcze przed rozpoczęciem studiów wybrała się z ojcem na spotkanie klubu lotniczego, którego gościem był sławny pilot. Była jedyną dziewczyną na sali i powiedziała, że chce zostać pilotem. –Ten słynny pilot wyśmiał mnie, powiedział, że miejsce kobiet jest w kuchni i przy dzieciach. Zatkało mnie, rozpłakałam się. Ale to wydarzenie pomogło mi wiele razy w ciężkich chwilach, dawało mi kopa, działałam na zasadzie „ja ci pokażę”.Olga przyznaje, że kobiety pilotki to wciąż rzadkość. – Często zdarza się, że na lotnisku, podczas zapisywania się na lot, automatycznie wpisują mnie na listę stewardess. Mówię wtedy, że to pomyłka, bo ja jestem pilotem. Ludzie często są zaskoczeni.
Do latania trzeba mieć pasję, pęd do nauki i ciekawość świata. Trzeba naprawdę chcieć latać, bo przez pierwsze lata w zawodzie pieniądze nie są duże. – Za to mam najlepszy widok z biura – śmieje się.
Latanie jest bezpieczne. Olga awarię przeżyła tylko raz, kiedy latała jeszcze samolotami dostawczymi. Schodziła do lądowania, kiedy okazało się, że nie wysuwają się koła w podwoziu. – Pamiętam, że przez krótki moment wkradła się panika. Ale szybko się opanowałam, złapałam kilka głębokich oddechów i zrobiłam wszystko zgodnie z procedurami.
Zawodowy cel Olgi to międzynarodowe loty największymi samolotami, dla największych linii, za dobre pieniądze. Osiągnie to bez problemu, ma dopiero 27 lat. Astronautką raczej już nie zostanie, bo jak mówi, to zbyt niebezpieczne, a Olga ma męża i małego synka. Na razie leci.. na wakacje do Polski.
Grzegorz Dziedzic
[email protected]
Zdjęcia: Grzegorz Dziedzic, Ewa Malcher, arch. Pauliny Zielińskiej, arch. Olgi Waterhouse
Reklama