Po lepsze życie. Pierwszy rok w Chicago: przeglądają na oczy. Odcinek 3
- 08/21/2016 05:17 PM
„Miodowy miesiąc” i pierwszy zachwyt, zachłyśnięcie się Ameryką już za nimi, pierwsze rozczarowania również. Zaczęła się proza życia. Praca w tygodniu, spotkania ze znajomymi, grill i popołudnia na basenie w weekendy. Rafał z Agnieszką weszli w fazę analizowania, porównywania i niekończących się przemyśleń.
– Najlepiej byłoby pracować tutaj, a mieszkać w Polsce. Ale tak się nie da. Myślimy, co robić. Być może posiedzimy w Stanach do zrobienia obywatelstwa, odłożymy pieniądze na budowę domu w Polsce i wrócimy. Rozpatrujemy wszystkie opcje: mieszkanie w USA na stałe, powrót do Polski i wersję pośrednią – odkładanie pieniędzy w Chicago i jeżdżenie do Polski na rok, dwa, żeby odpocząć – mówi Rafał. Nie żeby stracili zapał i wiarę w swoje siły, tej im nie brak. Ale od pierwszych słów daje wyczuć się dystans, z jakim podchodzą do życia w Stanach. Okazuje się, że w ciągu dwóch miesięcy pobytu w Chicago wiele mitów o Ameryce nadaje się do włożenia między bajki.
– Na razie próbujemy wszystkiego, przeliczamy na złotówki, porównujemy standard w Stanach i w Polsce – mówi Agnieszka. Dziwi ich, że Polacy w Polsce mają przeświadczenie, że Ameryka jest wspaniała, najlepsza, że wszystko tu jest takie naj, naj, naj. Bogactwo i luksus. Tymczasem oni po dwóch miesiącach, widząc tę wszechobecną prowizorkę, zastanawiają się czasem, czy nie pomylili samolotów, czy rzeczywiście wylądowali w Ameryce. Choć oczywiście, jak mówią, jest inaczej, łatwiej. Wartość nabywcza pieniądza jest większa, można sobie więcej kupić, na więcej człowieka stać.
Nie wszystko złoto...
– Zaraz po przeprowadzce do Mt. Prospect przyszedł facet, żeby założyć internet. Pytam go, czy połączenie będzie światłowodowe, a on mi na to robi wielkie oczy i mówi, że „skąd, kto widział w miasteczku 55-tysięcznym światłowód?”. Mówię, że w moim kilkutysięcznym miasteczku, a nawet w wiosce, z której pochodzi Agnieszka, światłowód jest. Nie mógł uwierzyć – opowiada Rafał. Im dłużej obserwuje codzienność, tym wyraźniej widzi, że przyjechał do kraju, w którym czas zwolnił jakieś dwadzieścia lat temu. – Jeśli chodzi o pewne rozwiązania techniczne, to Polska jest daleko przed Stanami. Weźmy choćby okna, w Polsce otwierają się we wszystkie strony, elektryczne rolety i prowadnice, a tu – przesuwane w bok albo do góry. Boję się, że jak zimą mocniej zawieje, to wpadną do środka – śmieje się Rafał. – Tak samo domy – nie są tak solidne jak te murowane, a do tego jakie drogie.
Przyznają jednak zgodnie, że życie w Ameryce jest zaskakująco łatwe. Po prostu mają porównanie Stanów do tej nowej odpicowanej na wysoki połysk Polski, wybrukowanej kostką brukową z unijnych dotacji.
– Mamy dużo przemyśleń, na przykład takie: czy jako rodzina Amerykanów po wylądowaniu w Polsce, praktycznie bez języka i z ograniczonymi środkami finansowymi, poradzilibyśmy sobie równie dobrze jak my tutaj? Czy w tak krótkim czasie mielibyśmy samochód, wynajęte mieszkanie, pracę i dochód, który prawie domyka domowy budżet? – Na pewno nie – stwierdza krótko Agnieszka.
Strony jak hamburgery
Na razie Rafał znalazł pracę w drukarni sitodrukowej. Był też na rozmowie w firmie zajmującej się tworzeniem stron internetowych. To jego zawód, w tym czuje się najlepiej. Testy w firmie w Schaumburgu przeszedł jak burza, zaproponowano mu pracę. I pensję, która wprawiła go w zdumienie. – 480 dolarów brutto na tydzień pracy, minimum po dziewięć godzin dziennie, czyli niewiele więcej niż w McDonald's. Za pracę umysłową wymagającą umiejętności i doświadczenia. Przetarłem oczy ze zdumienia, pomyślałem, że się przesłyszałem, że może mowa jest o dniówce albo jednego zera brakuje. Ale nie, okazuje się, że płacowo nie ma różnicy pomiędzy składaniem stron internetowych a przerzucaniem hamburgerów. To wolałbym już te hamburgery smażyć, przynajmniej odpowiedzialność żadna, a wysiłek umysłowy mniejszy. Podziękowałem – opowiada.
Rafał pracuje w drukarni. Dobra praca na początek, blisko, świetna ekipa – sami Polacy. Atmosfera też super, czek co tydzień. – Czas leci, chwycisz się za robotę, zagadasz z kolegą i ani się obejrzysz, a już jest lunch. Budżet jeszcze do końca się nam nie domyka, ale jesteśmy dobrej myśli. Żeby tylko nie zdarzyły się niespodziewane dodatkowe wydatki, jak naprawa samochodu, bo będziemy musieli dokładać z zaskórniaków – mówi Rafał, który cieszy się, że wpadł w rytm pracy, bo nie znosi bezczynności. Jednocześnie chce rozwinąć własny biznes internetowy, ale na razie nie będzie dzielił się szczegółami. Cele? Zarabiać tyle, żeby starczyło na samochód, kredyt na jakiś dom i spokojne życie. – Myślę, że gdybym zarobił pomiędzy 40 a 50 tys. rocznie, to da się tu żyć.
Co nowego? Byli w śródmieściu, nawet kilka razy, w planetarium, na plaży i na przystani. Robi wrażenie, to jest Ameryka, to jest potęga. Już z autostrady widok jest imponujący, Wiktorii bardzo się podobała panorama centrum. Jeżdżenie po Chicago to dla Rafała bajka. W porównaniu do jazdy po Krakowie to żaden problem, wszędzie szeroko, łatwo trafić, tylko korki są denerwujące.
Rafał prawo jazdy zrobił za pierwszym podejściem i po raz kolejny był zaskoczony niskim progiem trudności. Zrobienie prawa jazdy, jak mówi, to bułka z masłem: – Ale bardzo mi się to podoba. W Polsce cały kurs jest bardzo drogi, egzaminy niesamowicie trudne, mało kto zdaje nawet za trzecim razem. Nie tędy droga. Tutaj tymczasem w ciągu dwóch godzin uporałem się z wszystkim. Ciężko uwierzyć, że to takie proste.
Wiki nadrabia miną
Wiktoria w przyszłym tygodniu rozpoczyna zerówkę, w programie dla dzieci dwujęzycznych. Rafał z Agnieszką martwią się, że poziom w amerykańskich szkołach jest niski, tak słyszeli.
– Nasi znajomi boją się wracać do Polski z dziećmi, ale boją się dlatego, że w polskiej szkole dziecko sobie nie poradzi. W Polsce od dzieci dużo się wymaga, ale dzieci czegoś się dzięki tym wymaganiom nauczą. A tutaj? Bezstresowo i po linii najmniejszego oporu. Mamy nadzieję, że to, co na temat szkół słyszymy od poznanych Polaków, nie jest do końca prawdą. Z drugiej strony podobno na północno-zachodnich przedmieściach szkoły są dobre – mówi Agnieszka.
Małemu Patrykowi przeprowadzka do Stanów nie zrobiła różnicy, bo wszystko mu jedno, byle tata przytulił, a mama zrobiła kakao. Patryk zaczyna mówić, z dnia na dzień jest coraz bardziej rozgadany i umiejętność formułowania myśli jest dla niego ważniejsza niż sprawa kontynentu, na którym przyszło mu mieszkać. Wiktoria jest uparta, ambitna i udaje twardą. Tęskni za babcią, ale nadrabia miną. Na osiedlu ma już koleżanki, coraz lepiej radzi sobie po angielsku. Jeszcze nie wszystko potrafi powiedzieć, ale o wiele więcej rozumie. Pewnie dlatego, że ogląda dużo kreskówek i programów dla dzieci. Początkowo nie chciała oglądać bajek po angielsku, a teraz – wszystko rozumie. Nie może doczekać się szkoły, przejmuje się, że nie ma jeszcze wyprawki, na szkolne zakupy wybierają się w weekend.
Muwnij to!
Angielski Rafała i Agnieszki jest wystarczający, żeby się dogadać, choć bywa zabawnie. Agnieszka poszła ostatnio do meksykańskiego sklepu. Jej Ponglish w spotkaniu ze Spanglishem sprzedawcy nie okazał się efektywny. Pozostał międzynarodowy język gestów. Nie mają jednak zbyt wielu okazji, żeby go używać, on pracuje otoczony przez Polaków, ona czas spędza w domu lub na osiedlu, z polskimi koleżankami. – Ciężko jest z kimś po angielsku porozmawiać – śmieje się Rafał.
Ponglish, z jednej strony absurdalnie śmieszny, z drugiej strony zjawisko intrygujące i ciekawe. Wyrzucanie śmieci do garbecia, czy polecenie „muwnij to” (przesuń) to polonijne klasyki, szczególnie to ostatnie przypadło Rafałowi do gustu. Także hajłej (autostrada), jazda na trokach (ciężarówką), ela (boczna uliczka), trefik (korek). A wszystko wypowiedziane z silnym polskim akcentem. Póki co jeszcze nie przesiąkli, biorą prysznic, nie szałer, ale zdarza im się już wyrzucić coś do garbecia. A to przecież dopiero dwa miesiące w Stanach.
Grzegorz Dziedzic
Reklama