Choć nasze lewicowo-liberalne media mają na głowie mnóstwo niezwykle pilnych spraw – muszą zagrzewać swych wyznawców do walki o Trybunał Konstytucyjny i demokrację, bronić imigrantów przed „islamofobią”, chłostać Polaków za ich zupełnie niewłaściwe rozumienie własnej historii, i temu podobne – znajdują także czas, aby dać wyraz oburzeniu rosnącym sondażami Donalda Trumpa i przewagą, jakie przyznają mu one nad Hillary Clinton.
Nie śledzę kampanii prezydenckiej w USA zbyt uważnie, a gdy to czynię, czasem zadzwoni mi pod czaszką stare powiedzenie „wart Pac pałaca” – więc też nie zamierzam nikomu narzucać swojego rozumienia, co to takiego „mniejsze zło”. Ale jedno mnie dziwi w tym chóralnym zaniepokojeniu krajowych mediów, które jest tylko echem ogólnej histerii lewicowych mediów zachodnioeuropejskich – wielki, chóralny lament, że jeśli Trump wygra, to będzie „prezydentem Putina”.
To w ogóle ostatnio stały wątek w europejskiej propagandzie. Każdy, kto występuje przeciwko gnijącym elitom politycznym i zasiedziałym establishmentom etykietowany jest Putinem. Jest to równie obłudne i głupie, jak przyklejanie Putina przeciwnikom przez środowiska PO i „Gazety Wyborczej”, które po tragedii w Smoleńsku płaszczyły się przed Putinem tak, że bardziej nie można, oburzały się, jak można Putinowi i jego Anodinej nie wierzyć, a Adam Michnik ubliżał „rusofobom” nawet w moskiewskich tabloidach. I oto, proszę, nagle – na pierwszej linii frontu walki z putinizmem i demaskowania jego mniemanych „poputczików”!
Ja nie wiem, jakim prezydentem będzie, jeśli wygra, Trump, podobnie jak nie wiem, co zrobi jako prezydent Francji Marine Le Pen, ani jak rządzić będzie Niemcami AfD. Ale wiem, że obecny prezydent Francji Holland w trakcie szczytu NATO w Warszawie wystąpił z płomiennym apelem, aby sojusz nie traktował Rosji jako rywala lub wroga, ale jako politycznego partnera. Wiem, że to obecny niemiecki establishment polityczny kompletnie olewając – z przeproszeniem – bezpieczeństwo energetyczne krajów bałtyckich i Polski ubił z Putinem brudny deal na gazociąg Nord Stream, a potem, ignorując wszelkie argumenty o „europejskiej solidarności”, rozszerzył go o drugą nitkę.
Uparta pamięć przypomina mi też, że to nie Trump, ale urzędujący prezydent Obama podjął decyzję o resecie w stosunkach z Rosją, i jeszcze się tym chlubił. To właśnie ten jego idiotyczny reset, godny zapisania w historii obok Paktu Monachijskiego i zachwytów Chamberleina nad „pokojem naszych czasów”, otworzył Rosji drogę do agresji najpierw na Gruzję, a potem na Ukrainę, gdzie wciąż dzień w dzień giną z rąk „zielonych ludzików” kolejni ludzie, tak regularnie, że wiodące światowe media nie raczą już nawet zanudzać tym swych widzów i czytelników.
Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale firma braci Podesta, od lat oficjalnych lobbystów w USA rosyjskiego Gazpromu – który nie jest przecież żadnym koncernem, tylko całkowicie kontrolowaną przez Kreml agendą państwa rosyjskiego i głównym narzędziem jego imperialnej polityki – nie jest zaangażowana w kampanię Trumpa, tylko jego rywalki. A sami bracia Podesta, o ile mi wiadomo, uchodzą od lat za przyjaciół domu Clintonów.
Pozostawiam już na boku, ile kibicujących Putinowi i jego polityce materiałów wyprodukowały straszące nim dzisiaj liberalne media. Sam „New York Times”, o pozostałych czterech siostrach nie wspominając, to codzienna antologia graniczącej z lizusostwem rusofili.
I teraz całe to tałatajstwo jednym chórem straszy, że nie wolno go broń Boże odsuwać od wpływów i stołków, bo bronią demokratycznego ładu i praw człowieka przed zagrażającym mu Władimirem Władimirowiczem?
Byłoby to bardzo śmieszne, gdyby nie było żałosne.
Rafał A. Ziemkiewicz
Na zdjęciu: Władimir Putin fot.Sergei Karpukhin/Pool/EPA
Reklama