Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 29 września 2024 06:16
Reklama KD Market
Reklama

Bohater albo zdrajca

Nie ukrywam, że senatora Teda Cruza nigdy nie żywiłem specjalną sympatią, ani też nigdy się z nim w żaden sposób nie zgadzałem w sensie politycznym. Zresztą jest to człowiek, który w Senacie przez ostatnie kilka lat dał się mocno we znaki swoim kolegom, przez co większość z nich go nie znosi – głównie za bezczelność, nieprzejednany charakter i chorobliwą czasami nieustępliwość.

Jednak Cruz na forum konwencji Partii Republikańskiej zrobił coś, na co nie stać było wielu czołowych polityków – mimo ogromnej presji z wielu różnych stron, nie zdecydował się w swoim wystąpieniu na poparcie Donalda Trumpa. Zachęcił jedynie wszystkich do wzięcia udziału w listopadowych wyborach i zaapelował o głosowanie "zgodnie z własnym sumieniem", co przez zebranych zostało skwitowane głośnymi gwizdami.

Wielu byłych przeciwników wyborczych Trumpa (Christie, Rubio, Carson, itd.) nie ośmieliło się podjąć podobnej decyzji. Nawet Paul Ryan, przewodniczący Izby Reprezentantów, uważany powszechnie za człowieka inteligentnego i rozważnego, po krótkim okresie wahania poddał się – wywiesił białą flagę, poparł Trumpa i wraz ze swoją partią pomaszerował w kierunku głupawego populizmu, napędzanego przez nieokiełznany narcyzm nominata.

Nie wiem, czym dokładnie kierował się senator z Teksasu, ale należy założyć, że jest to z z jego strony akt nie tyle odwagi, co zimnej kalkulacji. Cruz planuje już całkiem otwarcie swoje następne wybory prezydenckie w 2020 roku, gdyż zakłada – podobnie zresztą jak wielu innych wpływowych republikanów – że Trump poniesie w listopadzie sromotną klęskę. Jest to założenie ryzykowne, ale potencjalnie niezwykle opłacalne.

Jeśli Trump istotnie przegra w sposób zdecydowany, Cruz zostanie okrzyknięty bohaterem amerykańskiego konserwatyzmu. Będzie mógł dumnie opowiadać o tym, jak to nie ugiął się pod naporem otaczającego go zewsząd idiotyzmu i jak jako jedyny orator występujący na forum konwencji w Cleveland dochował wierności swoim własnym przekonaniom. Zresztą nie tylko o przekonania chodzi. W czasie prawyborów Trump zaatakował ojca Cruza, oskarżając go o "współudział" w organizacji zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy'ego, co jest szokującym nonsensem. Zasugerował też, że żona Cruza jest brzydka w porównaniu do jego słoweńskiej piękności. O tego rodzaju atakach na rodzinę polityka trudno jest zapomnieć.

Ryzyko decyzji Cruza polega na tym, że jeśli Trump nieznacznie przegra z Clinton, albo niespodziewanie wygra, cała jego kalkulacja runie w gruzach – z bohatera zostanie zdegradowany do roli partyjnego zdrajcy. W tym samym obozie znajdą się też wtedy tacy ludzie jak Jeb Bush, Mitt Romney, John McCain i John Casey. Oni też nie zdecydowali się na poparcie kandydatury Trumpa, tyle że ich protest nie polegał na słownej deklaracji w Cleveland, lecz na zbojkotowaniu całego wydarzenia.

Wszystko wskazuje na to, że Cruz nie boi się podjętego przez siebie ryzyka, co zapewne oznacza, że prywatnie nie daje Trumpowi większych szans w starciu z Clinton. Sondaże wykazują, że 44 proc. republikanów wolałoby innego kandydata na prezydenta. Niestety jest już za późno. Wystąpienie Cruza było ostatnim przejawem sprzeciwu wobec oddania Partii Republikańskiej w ręce człowieka, którego osobowość i poglądy w wielu kręgach – zarówno w USA, jak i poza krajem – budzą zaniepokojenie, niechęć, a czasami wręcz odrazę.

Andrzej Heyduk

Na zdjęciu: Ted Cruz na konwencji w Cleveland fot.David Maxwell/EPA

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama