W „zieloną noc”, czyli ostatnią noc przed zakończeniem kolonii letnich czy obozu, dyscyplina ulega rozluźnieniu i dziatwa wyczynia przeróżne brewerie. Nie inaczej jest w parlamencie, z tą jedną różnicą, że tu mamy nie „zieloną noc”, ale „zielone posiedzenie”. Ale, że nasz Sejm coraz częściej obraduje po nocach, właściwie na jedno wychodzi.
Ostatnia sesja parlamentu jest okazją do załatwienia spraw, które się elektoratowi mogą nie spodobać. Stary numer, ale zawsze działa – pooburzają się, ale w wakacje nie będzie to miało żadnego znaczenia, a po wakacjach nikt już nie będzie pamiętać. Wychodząc z tego założenia, grupa posłów PiS wniosła projekt ustawy podnoszącej wynagrodzenia władzy. Projekt miał charakter kompleksowy, dawał podwyżkę i prezydentowi, i premier, i ministrom, wprowadzał nowość – wynagrodzenie dla aktualnej i byłych pierwszych dam, ale clou projektu stanowiła podwyżka uposażeń poselskich, aż o 2700 złotych na głowę. W kraju, gdzie prawie połowa zatrudnionych musi się zadowolić pensją około 3000 to dużo.
Manewr z podwyżką „po całości” się nie udał. O ile wzrost wynagrodzeń w rządzie przyjęto ze zrozumieniem, bo coraz więcej Polaków przyjmuje do wiadomości, że za kwalifikacje i pracę ministrów trzeba płacić adekwatnie do tego, co mogliby mieć za nią w prywatnych firmach, to podwyżka dla posłów wywołała wściekłość. Panuje bowiem powszechne przekonanie – nie bezpodstawne, powiem delikatnie – że Sejm i Senat zaludniają „semafory”, ludzie, którzy jedynie naciskają guziki od głosownia i podnoszą ręce jak im prezes każe, a poza tym urządzają w parlamencie małpiarnię, włażą na fotele z kartkami czy transparentami, wyją, ubliżają sobie i inteligencji wyborców. Na dodatek jest ich za dużo (460 + 100, tyle samo co w USA, a kraj przecież znacznie mniejszy), mają już różne dodatkowe „obrywy” – sławne „kilometrówki”, tanie poselskie kredyty, znacznie korzystniejszą od innych podstawę opodatkowania, nawet trzymiesięczne odprawy w wypadku przegrania kolejnych wyborów. No i uczestniczą w konsumowaniu budżetowych dotacji dla partii, proporcjonalnych do wyniku wyborczego. W badaniach prestiżu poseł i senator plasuje się na samym dnie, poniżej babci klozetowej i szambiarza.
Wiem, ten stereotyp krzywdzi wielu parlamentarzystów ideowych, pracowitych i kompetentnych, ale cóż, kolejne parlamenty ciężko nań tyrały, a i ten już swoje dołożył. Pomysł tak dużej podwyżki wywołał wściekłość, tym bardziej, że wszystkie inne kluby, zdaniem pisowców łamiąc wcześniejsze ustalenia, wykorzystały okazje do bezpardonowego ataku na nich – obłudnego i populistycznego, ale takie właśnie są najskuteczniejsze. Szybko więc PiS ogłosił, że była to inicjatywa kilku nieodpowiedzialnych osób, które nie poinformowały kierownictwa partii, że prezes jest oburzony, winni zostaną ukarani – i oczywiście o żadnych podwyżkach mowy nie ma.
Nie bardzo wierzę, że w PiS cokolwiek stać by się mogło bez wiedzy Jarosława Kaczyńskiego, ba, że ktoś tam ośmieliłby się sam z siebie wystąpić z czymkolwiek, nawet podwyżką pensji. Raczej PiS nauczył się sztuczki, którą latami powtarzał Tusk. Ilekroć nabroił, jego pijarowcy dawali do mediów przeciek, że „Donald się wściekł”, że wezwał do siebie winnych – bo oczywiście on nic nie wiedział, to niższy szczebel zawiódł – i opierniczył ich jak przysłowiowy święty Michał diabła, zapowiadając, że następnym razem nie pozwoli, wyrzuci na zbity pysk i tak dalej. My, dziennikarze, śmieliśmy się z tych opowiastek „dobrze poinformowanych źródeł”, ale prosty lud je kupował. Czynownicy źli, ale sam batiużka, jak tylko się dowie, daje im popalić, oby mu słonko świeciło – stary numer. Ale stare numery najwyraźniej działają.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Jacek Turczyk/EPA
Reklama