Niemal w przededniu konwencji Partii Republikańskiej amerykański elektorat wydaje się być zniechęcony, zmęczony i pełen obaw. Kandydaci obu głównych partii nie budzą u nikogo większego entuzjazmu, a zatem wszystko wskazuje na to, iż w listopadowym głosowaniu decyzje przy urnach polegać będą przede wszystkim na wybieraniu "mniejszego zła". Dodatkowy niepokój budzi niedawna seria dramatycznych wydarzeń w Baton Rouge, St. Paul i Dallas. Niektórzy komentatorzy coraz częściej wspominają o tym, że Ameryka zaczyna "pruć się w szwach" pod naporem mocno zakorzenionych animozji, konfliktów i podziałów.
Niestety republikański nominat, Donald Trump, jest niemal idealnym uosobieniem tych zjawisk, ale nie tylko on. Choć w Kongresie USA Trump cieszy się bardzo wątłym poparciem, od samego początku swojej kampanii wyborczej ma jednego, ważnego sprzymierzeńca. Jest nim senator z Alabamy, Jeff Sessions, którego polityczne poglądy są – jak można się spodziewać – skrajnie prawicowe, ale którego publiczna persona jest dramatycznie inna od codziennej bufonady Donalda.
Sessions, który do Senatu został po raz pierwszy wybrany w roku 1996, twierdzi, że Trump to niemal "ostatnia szansa" dla Ameryki. Zgadza się z nim niemal pod każdym względem, a szczególnie jeśli chodzi o politykę imigracyjną (mur graniczny z Meksykiem, zakaz wjazdu do kraju muzułmanów, etc.) oraz kwestie związane z systemem ubezpieczeń medycznych. Problem w tym, że zgadza się też z nim w kwestii, o której on sam publicznie nie będzie wspominać.
W roku 1986 prezydent Ronald Reagan mianował Sessionsa do Sądu Najwyższego USA. W czasie związanych z tą nominacją przesłuchań na forum komisji senackiej okazało się, że przyszły senator miał zwyczaj nazywać organizacje National Association for the Advancement of Colored People (NAACP) oraz American Civil Liberties Union (ACLU) "antyamerykańskimi i inspirowanymi przez komunistów". Kandydatura Sessionsa została odrzucona już na szczeblu komisji, a zatem nie doszło nigdy do głosowania nad nią w Senacie.
W swoim czasie Sessions wyznał, że w mikroskopijnym miasteczku Hybart w Alabamie, w którym przez pewien czas mieszkał, a w którym jego ojciec prowadził własny sklep, wieści o tym, że w USA skończyła się segregacja rasowa dotarły "na początku lat 80." Cała jego późniejsza kariera polityczna usiana była incydentami, z których w miarę jasno wynika, iż Session jest skrycie człowiekiem pełnym uprzedzeń w stosunku do mniejszości rasowych.
Jeszcze do niedawna we współczesnej Ameryce żaden liczący się polityk nie mógł się zdradzić z jakimikolwiek poglądami rasistowskimi. Wszystko to jednak zmieniło się dramatycznie z chwilą, gdy Donald Trump zaczął opowiadać bezkarnie swoje banialuki o meksykańskim murze, banicji muzułmanów i niemożliwości podejmowania sprawiedliwych decyzji przez latynoskich sędziów. Nagle okazało się, że rasizm w USA nie tylko istnieje, ale w pewnym sensie wraca do łask. Sessions zapewne nigdy nie poprze publicznie co bardziej kontrowersyjnych wypowiedzi swojego wybrańca, ale niemal pewne jest to, iż w tym nowym krajobrazie politycznym czuje się jak ryba w wodzie. Wróciło niestety "stare".
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Donald Trump fot.Justin Lane/EPA
Reklama