W ostatni weekend życie polityczne w kraju zdominowane zostało przez dwie partyjne konwencje – partii rządzącej i głównej partii opozycyjnej. Rzecz oczywista, kulminacyjnym punktem pierwszej było przemówienie Jarosława Kaczyńskiego. A kulminacyjnym punktem drugiej było przemówienie Grzegorza Schetyny.
Porównanie wypada dla Schetyny fatalnie, począwszy od rzeczy najprostszych. Kaczyński przez ćwierć wieku obecności w polityce jako tako nauczył się podstaw autoprezentacji, profesjonalnej mowy ciała i innych spraw należących do politycznej freblówki. Jako tako, bo ze skłonności do mówienia rzeczy niepotrzebnych i łatwych do wykorzystania przeciwko niemu, „no bo przecież to prawda”, wszystkich owych „oni stanęli tam, gdzie ZOMO”, „niemieckich mediów” i „gorszych sortów” zapewne nie wyleczy się już nigdy. Ale tym razem nie było w jego przemówieniu niczego, co można by uczynić pretekstem kampanii oburzenia. Kaczyński – jak zawsze zresztą – mówił bez kartki, płynnie, rzeczowo, pełen energii i dobrego humoru. Skupił się na tym, co wyborców interesuje najbardziej – na poprawie poziomu życia. Potwierdził odejście od polityki gospodarczej Balcerowicza i niemal wszystkich jego następców aż do ubiegłego roku, zapowiadając rozliczne korzyści, jakie przyniesie prostym ludziom aktywne włączenie się państwa w gospodarkę zgodnie z „planem Morawieckiego”. Podkreślił też, choć nie wprost, swoją rolę nieformalnego „naczelnika państwa”, chwaląc jednych ministrów, a krytykując innych, ale ogólny wniosek z tego był taki: ruszyło się, idziemy w dobrym kierunku, jeszcze nie tak szybko i sprawnie, jak byśmy chcieli, ale się staramy. I wyznaczył kierunek polityki zagranicznej – jesteśmy i chcemy być w Unii Europejskiej, w ogóle nie ma innej opcji, ale musi się ona zmienić i zacząć uważnie słuchać głosu europejskich narodów.
Schetyna, w dziwnej pozie, opierając się jednym łokciem o pulpit, wysuwając głowę do przodu, jakby na nieformalnej naradzie w swoim gabinecie, zerkał co chwilę na kartkę i płaskim głosem odczytywał z niej listę oskarżeń pod adresem Kaczyńskiego i PiS. Większość z nich dotyczyła wyprowadzania Polski z Unii Europejskiej, na co, jak podkreślał, Platforma nigdy się nie zgodzi. Sprawiało to wrażenie, że rywalem PO nie jest wcale PiS, ale partia Korwin, względnie Ruch Narodowy. Dużo czasu poświęcił psychoanalizie, diagnozując u Jarosława Kaczyńskiego różne naganne żądze i nienawiść do demokracji. Oskarżył też PiS o odejście od myśli Jana Pawła II – niech każdy ocenia sam, ale ani św. Jan Paweł II dla elektoratu antypisowskiego nie wydaje się zasadniczym punktem odniesienia, ani też akurat Schetyna i PO jako strażnicy jego nauczania nie wydają się wiarygodni, zwłaszcza po ostatniej kampanii wyborczej, skupionej na straszeniu „państwem wyznaniowym” i religijnym fundamentalizmem. W końcu rzucił kilka zapowiedzi – dodania do konstytucji mechanizmu „impeachmentu” z urzędu prezydenta RP i zakazu opuszczenia przez Polskę Unii Europejskiej, zmniejszenia liczby posłów z 460 do 380, a także likwidacji urzędu wojewody, wyznaczanego przez premiera przedstawiciela rządu w terenie, i połączenia urzędów wojewódzkich z urzędami wybieralnych marszałków sejmików wojewódzkich. Pomysł delikatnie mówiąc dziwny, bo marszałek jest lokalną władzą ustawodawczą, więc uczynienie go jednocześnie lokalną władzą wykonawczą jest sprzeczne nie tylko z konstytucją, ale i z elementarnym rozsądkiem.
Cóż, jedno z tego weekendu wynikło. PiS nie ma innego programu niż Jarosław Kaczyński – on jeden wie, co na jakim etapie robić i w stosownej chwili wyznaczy zadania oraz deleguje do nich odpowiednie osoby. Ale PO też nie ma innego programu niż Jarosław Kaczyński.
Rafał A. Ziemkiewicz
Reklama