Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 29 września 2024 06:22
Reklama KD Market
Reklama

Nadzieja kibica

Moje najwspanialsze piłkarskie wspomnienie to mecz Polska–Francja z mundialu w Hiszpanii, z 1982 roku. Miałem wtedy osiem lat, mój brat – cztery. Byliśmy z ojcem na wakacjach u mojego dziadka w Husynnem, wiosce nad Bugiem, kilka kilometrów od granicy z Białorusią, wtedy jeszcze ZSRR. Pamiętam, że na krótko przed meczem rozpętała się burza, prawdziwa nawałnica z piorunami. Telewizor praktycznie przestał odbierać jakikolwiek sygnał. Dziadek ustawił antenę na kanał rosyjski, ale i tak widać było tylko kontury sylwetek piłkarzy wyłaniających się z szarego ziarna ekranu. Jako że radzieckiego komentatora nie dało się zrozumieć ani znieść, podkład dźwiękowy złapaliśmy z Programu I Polskiego Radia. Ach, cóż to były za emocje! Trzy pokolenia mężczyzn, mecz oglądaliśmy na stojąco, bo nie dało się usiedzieć. Niesamowita radość, kiedy Polska wygrała 3:2 i zdobyła brązowy medal mistrzostw świata. Przez kolejne miesiące i lata na każdym polskim podwórku, osiedlowym boisku czy – jak w moim przypadku – parkingu zaadaptowanym na boisko, podczas zaciętych meczy polscy chłopcy chcieli dorównać kunsztem gry Bońkowi, szybkością Lacie, „kiwać się” jak Smolarek i bronić jak Młynarczyk. Te nazwiska to najwięksi sportowi bohaterowie mojego dzieciństwa, czasu, kiedy w Polsce piłka nożna była otaczana kultem, a piłkarze reprezentacji mieli status półbogów.

Potem długo nic. Polska piłka oklapła, a z nią kibicowski entuzjazm. No bo ileż można czekać, powtarzać, że spadek formy, że to wina szkoleniowca, że „Polacy, nic się nie stało”. W narodzie narastał marazm. Pamiętam finał mistrzostw świata w Meksyku, w 1994 roku. Polacy w ogóle w tych mistrzostwach nie grali, co było ciężkie do przełknięcia. Naród był sfrustrowany. Wieczór finałowego meczu pomiędzy Brazylią i Włochami był wyjątkowo upalny. Mieszkałem wtedy w Tarnowie i na oglądanie wybrałem się do mojego ulubionego baru. Nie doszedłem. Po drodze spotkałem znajomych, których piłka zupełnie nie interesowała, a którzy z kilkoma butelkami wina wybierali się na górę św. Marcina, czyli tzw. Marcinkę. Nie myśląc wiele, zabrałem się z nimi, obiecując sobie, że dotrę na drugą połowę. Ale posiadówka była na tyle rozkoszna, płonęło ognisko, alkoholu przybywało wraz z dochodzącym towarzystwem, że nie zdążyłem. Wino się kończyło, zarządziliśmy zbiórkę funduszy. Na ochotnika zgłosiłem się, że pójdę do sklepu, a przy okazji dowiem się, jaki wynik, kto został mistrzem świata. Poszedłem na skróty przez osiedle, opustoszałe, bo przecież mecz. Z otwartych okien słychać było jeszcze ostatnie słowa komentatora i dżingiel zakończonego właśnie mundialu. Na trzecim piętrze, na balkonie stał spasiony facet w samych gaciach, raczej podpity i z papierosem. Krzyknąłem do niego: „Ej, kolego, jaki wynik? Kto wygrał?”, Popatrzył na mnie z odrazą, splunął i powiedział: „S...laj”. Wzruszyłem tylko ramionami i w mig zrozumiałem jego reakcję. Cóż to za mistrzostwa bez Polski? Równie dobrze mogli je odwołać i nie wkurzać narodu.

Tak bardzo przyzwyczaiłem się do bylejakości naszej reprezentacji, że przyznaję, porażka i rozczarowanie stały się dla mnie normą. Do większości meczów podchodziłem w ostatnich latach bez oczekiwań, ze smutną rezygnacją. Nadzieja powróciła dwa lata temu, kiedy w meczu eliminacyjnym do tegorocznego Euro historycznie złoiliśmy skórę Niemcom 2:0. Szok! W mgnieniu oka obudził się we mnie ośmioletni Grzesio sprzed śnieżącego telewizora w Husynnem. I choć niełatwo się wzruszam, prawie popłakałem się z radości. Podobnych emocji dostarczyli mi w tym roku nasi piłkarze. Znowu nazwiska stały się hasłami symbolami polskiej wielkości. Lewandowski, Błaszczykowski, Krychowiak, Fabiański. Trener Nawałka obwołany został cudotwórcą, jak niegdyś Górski, a po nim Piechniczek. Polacy grali z każdym jak równy z równym, bez kompleksów, z pomysłem i zapałem. Miło było popatrzeć. Wielka szkoda, że nie zagrali w półfinałach, bo w ćwierćfinałowym meczu byli od Portugalii po prostu lepsi. Dziękuję za emocje, za przywrócenie nadziei. Mam nadzieję, że dobra passa i forma polskiej drużyny przełoży się na polskie podwórka, na których od rana do wieczora chłopaki będą kopać piłkę, pokrzykując: „Lewandowski! Błaszczykowski! Pięknie! Goool!”. I że na kolejny sukces nie przyjdzie nam czekać ponad trzydzieści lat.

Grzegorz Dziedzic

Na zdjęciu: Kuba Błaszczykowski fot.Bartłomiej Zborowski/EPA

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama