Trzymając się użytego przez Angelę Merkel porównania tzw. Brexitu do rozwodu, mamy scenę jak z filmu. Odchodzący mąż perswaduje – no cóż, kochanie, nie wyszło nam, ale przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi, rozstańmy się w zgodzie, bez gorszących scen, weźmy adwokatów, niech to potrwa, ale zostanie załatwione rzeczowo. A żona na to prask! w niego talerzem czy wazonem i w krzyk: „Wynoś się w tej chwili, ty taki synu, precz mi z oczu, żebym cię więcej nie widziała!”.
Naprawdę, tak właśnie wyglądała specjalna sesja europarlamentu, zwołana przez jego przewodniczącego Martina Schulza po brytyjskim referendum. Przy czym rolę porzucającego rodzinę męża odegrał oczywiście David Cameron, a niepotrafiącą zapanować nad emocjami żoną byli zbiorowo czołowi eurokraci, z przewodniczącym Komisji Europejskiej Claude’em Junckerem i samym Schulzem na czele. Padały słowa, że jak tak, to niech Brytyjczycy się wynoszą z Europy już, teraz, natychmiast, że trzeba coś zrobić, żeby odczuli skutki swojej oburzającej decyzji, że w ogóle, jak podsumował ton tej debaty jeden z polskich eurodeputowanych – „wywalić ich na zbity pysk”. I jeszcze zabrać przy tym Szkocję i Północną Irlandię, choć kraje te najpierw musiałyby formalnie uzyskać niepodległość, potem złożyć akces, przejść całą procedurę i zostać zaakceptowane przez wszystkich obecnych członków – a na przykład Hiszpania już zapowiedziała, że ewentualne starania Szkocji zablokuje.
Dodajmy, że poza wygłoszeniem przez liderów dominujących w europarlamencie frakcji socjalistycznej, liberalnej i chadeckiej wszystkich owych gorzkich żali debata nie miała żadnego sensu. Jedynym celem całej gadaniny było uchwalenie rezolucji, z której nic nie wynika.
Charakterystyczne, że kanclerz Niemiec Angela Merkel wypowiada się o decyzji Wielkiej Brytanii zupełnie inaczej – apelując o rozwagę, przemyślenie sposobu, w jaki ma to nastąpić, i poprzedzenie wszystkiego rzeczową analizą sytuacji. Ale Merkel, w przeciwieństwie do szefów europejskich Komisji, Parlamentu i Rady sprawuje nad Unią rzeczywistą kontrolę. Więc musi myśleć o tym, że Zjednoczone Królestwo, czy się ono komu podoba, czy nie, to druga europejska gospodarka, połączona zbyt wielu więzami z kontynentem, aby w ogóle dało się te więzy zrywać, zresztą może to tylko spowodować obopólne szkody. Traktaty Europejskie przewidziały wprawdzie teoretycznie możliwość wycofania się z nich któregoś z sygnatariuszy, ale na tyle nie spodziewano się, by ktoś chciał skorzystać z tej możliwości, że nigdy nie ukonkretniono, jak takie wyjście ma wyglądać. Unia to przecież wiele różnych umów, wspólnych polityk, wiele poziomów współdziałania i wiele kolejnych traktatów. Które rozpiąć, które pozostawić?
Są kraje – na czele z Norwegią – które nigdy nie należały do Unii Europejskiej, ale tak jakby do niej należą, bo są we wspólnym obszarze gospodarczym. Wydaje się, że ku takiemu statusowi powinna się teraz kierować Wielka Brytania. Z punktu widzenia zarówno jej samej, jak i innych gospodarek Europy to rozwiązanie najlepsze. Punkt dojścia rysuje się więc jasno, pozostaje przemyśleć kolejne kroki.
Rzecz jednak w tym, że eurokracji nie uśmiecha się taka perspektywa, w której za jakiś czas wszyscy uznają, że Anglicy wyszli na Brexicie dobrze. Stanie się to bowiem dla europejskich społeczeństw dowodem, że kierunek wytyczony Traktatem Lizbońskim – orientacja na „superpaństwo” – jest zwyczajnie chybiony. A jeśli Europa od tego kierunku odejdzie, wracając do idei „Europy ojczyzn”, Juncker, Schulz i cała biurokratyczna oligarchia, która się już zdążyła wytworzyć, okaże się zbędna.
Eurokraci to doskonale wiedzą. I stąd ta nieopanowana irytacja, jaką dziś przejawiają.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Hannah McKay/EPA
Reklama