Agnieszka i Rafał z córką Wiktorią i synem Patrykiem, zwanym Ptysiem, zaczynają nowe życie w Chicago. Po wygranej w loterii wizowej wylądowali 8 czerwca 2016 r. na chicagowskim lotnisku O'Hare. Przez pierwszy rok będziemy im towarzyszyć w ich amerykańskiej przygodzie, której początki dobrze pamięta każdy, kto uwierzył w mit o Ameryce.
Wszystko przed nami!
Spotykam ich na terminalu piątym i pytam o pierwsze wrażenia. – Jakbym wylądował dzisiaj na innej planecie, nie byłbym w stanie opowiedzieć o pierwszych wrażeniach, taki jestem zmęczony. Spytaj jutro – mówi Rafał. Są zmęczeni, ale zadowoleni, dotarli na miejsce. Pierwszy raz w życiu lecieli samolotem. Z Krakowa do Warszawy, gdzie prawie spóźnili się na dreamlinera do Chicago. Dzieci podróż zniosły znakomicie, 5-letnia Wiktoria siedziała koło okna i pstrykała zdjęcia komórką mamy, 2-letni Patryk pokazuje, ze samolot był „duzi”.
Pięć lat temu, jadąc samochodem, Rafał usłyszał w radiu informację o ponownym włączeniu Polski do programu loterii wizowej do USA. Zawsze ciągnęło go do lepszego świata. „Dlaczego nie Ameryka?” – pomyślał. Przez pięć kolejnych lat najpierw jako kawaler, a później też w imieniu Agnieszki, wysyłał zgłoszenia na loterię wizową. Bez skutku, aż do maja 2015 roku. Na ekranie komputera, gdzie należało sprawdzić wyniki loterii, przy nazwisku Rafała jak zwykle wyskoczyło „not selected”, ale przy nazwisku Agnieszki pokazała się adnotacja o błędzie bazy danych. Rafał sprawdził kilka dni później i okazało się, że Aga wygrała wizę. Po długich przemyśleniach i wielogodzinnych dyskusjach zdecydowali, że jadą do Ameryki.
– Jerry jestem
– przedstawia się Jerry, który pod terminal zajechał swoim nie pierwszej młodości złotym lexusem. Jerry jest kierowcą i tłumaczem. Zawiezie, odwiezie, przetłumaczy, pomoże załatwić. Full serwis. Jest zorientowany w każdym temacie i chętnie się swoim doświadczeniem podzieli. Jerry to stary emigracyjny wyjadacz i sympatyczny facet. Ma styl i luz. Okularki, luźne, wygodne ciuchy, siatkowa podkoszulka, bo lato w pełni. Rafał poznał Jerry'ego przez internet. Od słowa do słowa, dogadali się, że Jerry pomoże im w Ameryce wystartować.
Walizki mieszczą się bez problemu w przepastnym bagażniku. Jedziemy do domu Jerry'ego, gdzie Rafał z Agnieszką wynajmować będą poddasze. Niewielki murowany domek w Schiller Park. Zadbany, choć gołym okiem widać brak kobiecej ręki. Na skrzynce na listy spłowiała naklejka „Smoleńsk 2010, Pamiętamy”. Na poddaszu dwie sypialnie i łazienka. W małej lodówce podstawowy prowiant na dwa dni, trochę jedzenia, oranżada i czereśnie. Jogurty i banany dla dzieci. Mleko? Nie ma, trzeba będzie podskoczyć. – Gdyby nie Jerry, nie wiem, czy zdecydowalibyśmy się na przyjazd. Doceniamy wszystko, co dla nas robi – mówi Rafał. Rzeczywiście, Jerry się stara. Dał dwa ogłoszenia do radia: udało się znaleźć większą lodówkę do oddania za darmo, ale nie udało się znaleźć kogoś, kto by ją przewiózł. Na drugie ogłoszenie, dotyczące mieszkania do wynajęcia, odpowiedziała jakaś pani, ale cena była zaporowa – 2 tys. dolarów za miesiąc. – To jakiś Polish joke – prycha Jerry.
Pytam, dlaczego w ogóle Ameryka. W końcu cała Europa stoi otworem, a w Polsce podobno żyje się całkiem nieźle. Rafał: – Czemu Ameryka? Zawsze chciałem ją zobaczyć, a kiedy pojawiła się możliwość, żeby w niej zamieszkać, pomyślałem: „czemu nie?”. Poza tym wszyscy w Polsce wybierają Europę, bo łatwiej i bliżej. My jesteśmy odważni i chcemy spróbować czegoś niestandardowego. Wszystko przed nami!
To ich pierwszy raz na emigracji. – Jest to strasznie przykre, że ten kraj tak „klapie”, bo szczerze mówiąc, to wolałbym tam spokojnie żyć – mówi Rafał, kiedy pytam o sytuację w Polsce. – Wciąż nie da się tam normalnie żyć. W każdej dziedzinie życia podejście w Polsce jest takie samo, zawsze kłody pod nogi. Chcę normalnego życia, a nie pracy non stop, bo do tego sprowadzało się moje życie w Polsce. Nie chcę, żeby moja córka, widząc mnie któregoś dnia, zapytała: „Co to za pan?”.
Spacer do Wendy's
Z domu najbliżej mają do McDonald's, ale wolą Wendy's, jedzenie jednak trochę smaczniejsze. Poza tym nie da się chodzić, bo gorąco, parno, a z chodnikami bieda. – Pierwsze wrażenia: ogromny spokój na osiedlu, gdzie mieszkamy. Co mi się nie podoba, to sprawa bezpieczeństwa pieszych. Brakuje chodników, bezpiecznych przejść przez jezdnię, pasy na jezdni widziałam tylko na parkingu pod supermarketem. Przechodzenie z wózkiem przez drogę to spore wyzwanie. Ale rozumiem, dlaczego tak jest – mało kto tutaj chodzi piechotą, wszyscy jeżdżą samochodami – mówi Agnieszka.
Jedziemy do pobliskiego supermarketu po siedzenia samochodowe dla dzieci. Rafał śmieje się, żeby nie mówić Jerry'emu, że kupują nowe w sklepie, bo obruszy się, że nie są oszczędni, że można było kupić używane na garage sale'u. Po drodze mijamy forda F-350, przedłużona wersja, z paką. – Jezuu, jaki wielki! Metraż ma pewnie większy niż kawalerka ze ślepą kuchnią w Nowej Hucie – śmieje się Rafał. Pytam o pierwsze wrażenia, bo od przylotu minęło już kilka dni: – Nic nas dotychczas nie przeraziło. Wrażenia póki co pozytywne: duże ulice, duże samochody, małe domki. Myślę, że żyje się tutaj łatwiej niż w Polsce. Po tygodniu wszystko wygląda dobrze, wszystkie moje oczekiwania się spełniły, jest tak, jak sobie to wyobrażałem.
Rafał do pracy wybiera się od poniedziałku, interview z właścicielem stolarni w Schiller Park poszło całkiem dobrze. Rafał ma z Polski doświadczenie w projektowaniu i budowaniu mebli. W Polsce zajmował się marketingiem i grafiką komputerową, prowadził kampanie dwóch firm z branży meblarskiej. Zna się trochę na stolarce i nie boi ciężkiej pracy, poza tym „fizyczna praca po siedzeniu przed komputerem przyda się, żeby zgubić parę kilo”.
Wiktorii najbardziej podobają się place zabaw i nowe koleżanki, które już poznała na osiedlu. – Odezwałam się do jednej po polsku, ale popatrzyła tylko i uciekła – mówi Wiki. Spróbowała zatem po angielsku i bardzo dobrze poszło. – Ja się dopiero uczę – zastrzega z filuternym uśmieszkiem.
Agnieszka na razie zamierza zostać w domu z dziećmi, przynajmniej do końca wakacji, poza tym trzeba będzie się rozejrzeć za szkołą dla Wiktorii i przedszkolem dla Ptysia. Póki co są umówieni z agentem, żeby załatwić ubezpieczenie zdrowotne dla dzieciaków.
Na razie zostajemy
Priorytety Rafała i Agnieszki to w kolejności: praca, samochód i mieszkanie, najlepiej jak najbliżej pracy. – Póki co mieszkamy na poddaszu u Jerry'ego i nie jest źle. Ale wkrótce będę wiedział, ile będę zarabiał i na co będzie nas stać – mówi Rafał i dodaje: – Zaczniemy normalnie żyć. Gdzieś trzeba pojechać, dzieciom obiecaliśmy wyprawę do zoo. I do downtown, bo na razie znamy je tylko z wirtualnych wycieczek na Google Maps.
Pytam o nadzieje i marzenia. – Chcemy mieć tutaj normalne życie, dom, przyjaciół. Nie oczekujemy życia jak z Hollywood ani willi z basenem. Chcemy mieć zwykłe, spokojne życie. Chcemy, żeby było nas stać na wakacje, żeby naszym dzieciom było łatwiej niż nam – mówi Rafał.
– Po pierwszym tygodniu jesteśmy dobrej myśli i pełni nadziei. Na razie zostajemy. Jetlag prawie za nami, choć Patryk po tygodniu w Stanach obudził się o trzeciej w nocy, rześki i gotowy, by rozpocząć nowy dzień – mówi Agnieszka.
Jedziemy na obiad, bo ile można żyć na hamburgerach i sztucznym kurczaku z fast foodu. Ptyś pochłania quesadillas, domaga się ostrego czerwonego sosu, popija meksykańską pomarańczową oranżadą, choć wolałby pepsi. Wiktoria wybrzydza, bardziej smakują jej chicken nuggets z Wendy's koło domu. – Tylko nie narzekaj, jak za godzinę będziesz głodna – upomina ją ojciec. Wiki powoli obgryza kukurydzianego chipsa.
Samochód znaczy wolność
Równo tydzień po wylądowaniu na O'Hare Rafał i Agnieszka zostali właścicielami samochodu. Hondę odyssey, rocznik 2001, z milażem 195 tys., znaleźli przez Craiglist. Auto kupili u okolicznego dealera używanych samochodów. Udało się nawet stargować dwie stówki, choć całość lekko przekroczyła założony budżet. Transakcja poszła błyskawicznie, od dealera wyjechali z tablicami rejestracyjnymi i ubezpieczeniem. – Mam nadzieję, że pojeździ przynajmniej trzy miesiące. Ale do downtown na razie nim nie pojedziemy, nie chcę, żeby wracało na lawecie – mówi Rafał. Zwiedzanie Ameryki nowym samochodem zaczęli zatem spokojnie, od najbliższej okolicy. Do parku, na większe zakupy. Pojeżdżą też po okolicznych miasteczkach, żeby rozejrzeć się za mieszkaniami do wynajęcia. A w weekend – może do zoo, może na plażę. Ale raczej zoo – Wiktorii bardzo na tym zależy.
Z naszymi bohaterami spotkamy się dokładnie za miesiąc. Mamy nadzieję, że nieco ochłoną i opowiedzą, jak im w tej Ameryce jest: coraz lepiej, czy niekoniecznie ...
Tekst i zdjęcia:
Grzegorz Dziedzic
[email protected]
Reklama