Niełatwo wyjaśnić, o co ta wojna sejmowej większości z Trybunałem Konstytucyjnym nie tylko komuś z zewnątrz, ale nawet ludziom w kraju. Problem w tym, że ludzie, zwykli obywatele, żyją normalnie, natomiast tak zwane elity polityczne i opiniotwórcze znajdują się w trybie stanu wyjątkowego. A właściwie dwóch stanów wyjątkowych, bo każda strona politycznego sporu definiuje toczącą się wojnę inaczej. Tym, co je do siebie upodobnia, jest przekonanie, że skoro trwa wojna, skoro sytuacja wyjątkowa, to i usprawiedliwione, a nawet konieczne jest zawieszenie norm prawa i zwykłej przyzwoitości na kołku. Wielka sprawa, o jaką toczy się walka, usprawiedliwia bowiem sięganie po środki nadzwyczajne.
Kryzys konstytucyjny rozpoczął się wprawdzie jeszcze przed wyborami, ale w chwili gdy ich wynik był już łatwy do przewidzenia. U jego podstaw legło przekonanie elit ówczesnej – jeszcze przez kilkanaście tygodni – władzy, że z tym wynikiem nie wolno się pogodzić. To znaczy, że PiS może wygrać wybory, ale nie może przejąć władzy. Przekonanie to cechuje elity III RP właściwie od zarania niepodległości, od sławetnej „wojny na górze”, kiedy to równie zawzięcie, jak dziś przed PiS, broniły demokracji przed zwycięskim Wałęsą. Sprawa jest prosta – elity postpeerelowskie, „z obu stron historycznego podziału”, połączone umową Okrągłego Stołu, to typowa, opisana dość dobrze przez teorię państwa postkolonialnego warstwa kompradorska. Postrzega ona sama siebie jako cienką warstewkę cywilizacji i oświecenia nałożona na miejscową tubylczą dzicz, wierząc, że jej historycznym zadaniem jest tę dzicz okiełzać i utrzymać pod kontrolą. Jeśli dzicz się spod kurateli oświeconych wyrwie – biada! Nastąpi cywilizacyjny regres, przepadną wszystkie zdobycze, stracimy pozycje w świecie i szanse na rozwój, a także – o czym elita głośno nie krzyczy, ale „last but not least” – przepadną przywileje tych, którzy się w III RP zdołali dobrze ustawić i ich rodzin.
Prawem przeciwieństwa polscy „tubylcy” postrzegają ową elitę jako bandę złodziei i okupantów, przy czym o ile pierwotnie był to raczej instynkt każący tak zwanemu „prostemu człowiekowi” skandować na manifestacjach „złodzieje, złodzieje” i narzekać przy wódce „oni wszyscy siebie warci”, to w miarę ćwierćwiecza lud zyskał głos, świadomość i wykształcił własną elitę, rzecz można – kontrelitę, która z elitą starą koegzystować nie może – elita może być tylko jedna, więc albo, albo. Partia Jarosława Kaczyńskiego w największym stopniu skonsumowała politycznie tę przemianę, aczkolwiek dla znacznej części społeczeństwa, zwłaszcza dla młodzieży, i tak jest nie dość radykalna – stąd ponad dziesięć procent głosów przypadających w sondażach Korwinowi i Kukizowi.
A konkretnie wyraziło się to między innymi tak, że przewidując wyborczy sukces tubylców, oświeceni postanowili zawłaszczyć Trybunał Konstytucyjny i uczynić zeń bastion, trzecią izbę parlamentu, która zablokuje reformy nowej sejmowej większości. W działaniu tym uczestniczyli liderzy prawniczego establishmentu – bo oni też przecież czują się oświeconymi – włącznie z przewodniczącym Trybunału. Pomysł był prosty: wybrać bezprawnie swoich sędziów, a potem trybunał orzeknie, że tak na przyszłość nie wolno, ale co się stało, się już nie odstanie. Ponieważ jednak klęska w wyborach była większa niż oświeceni sądzili, ciemnogród zrobił dokładnie to samo i też stworzył fakty dokonane. Prawo, które takiej sytuacji nie przewiduje, stało się bezużyteczne, a obie strony sporu nie myślą ustąpić. Jedna dlatego, że jest pewna poparcia narodu, druga, bo jest pewna poparcia zagranicy. Przede wszystkim zaś obie są pewne, że druga strona to niebezpieczni bandyci i trzeba od nich Polskę uwolnić wszelkimi środkami, bez skrupułów, a historia to wybaczy.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Rafał Guz/EPA
Reklama