Z Polaków znanych w USA co i raz któryś okazuje się dla nas, delikatnie mówiąc, powodem do wstydu. Najpierw obalono mit Jerzego Kosińskiego, który swe „świadectwo” holocaustu od początku do końca zmyślił, bezczelnie splagiatował nieznaną w Ameryce powieść Dołęgi-Mostowicza, a na dodatek w ogóle nie napisał swoich książek, tylko opłacił do tego „murzynów”. Potem pękła jak mydlana bańka sława „mistrza reportażu” Ryszarda Kapuścińskiego, który nie dość, że kapował, to swe „reportaże” zwyczajnie zmyślał, i to pod dyktando sowieckiego wywiadu – który też przez swych agentów i „pożytecznych idiotów” nadał im rozgłos na Zachodzie, by wspierały sowiecką narrację o „wyzwalaniu świata spod amerykańskiego imperializmu”.
Teraz do grona zdemaskowanych oszustów dołącza Lech Wałęsa, którego wylansowanie na ikonę światową walki o wolność, znaną i honorowana od Caracas po Dubaj, stanowi największy historyczny humbug XX wieku. Po prawdzie, dla ludzi zainteresowanych historią najnowszą to, czego ostatecznie dowiodły papiery z pawlacza pani Kiszczakowej od dawna już tajemnicą nie było – co najmniej od czasu publikacji Archiwum Mitrochina, gdzie agenturalność Wałęsy stwierdzona była jednoznacznie na podstawie dokumentów z samej moskiewskiej centrali (w wydaniu polskim stosowny fragment został ocenzurowany przez wydawcę). A potem były pieczołowicie udokumentowane książki Sławomira Cenckiewicza i Pawła Zyzaka, były świadectwa byłych pracowników Stoczni Gdańskiej zebrane w filmie Grzegorza Brauna „Plusy dodatnie, plusy ujemne” – nigdy nie wyemitowanym przez mającą do niego prawa TVP, ale dostępnym w internecie… Zresztą, co tu gadać – wiadomo ponad wszelką wątpliwość, że te dokumenty „Bolka”, które pozostały w archiwach, kazał sobie Wałęsa jako prezydent przynieść do Belwederu – i tam one zniknęły. Czy ktokolwiek umie sobie wyobrazić, że tak by się stało, gdyby z dokumentów tych wynikało, że „Bolkiem” był ktoś inny? Czy ktokolwiek pomówiony niesłusznie o rzecz tak ohydną, jak kapowanie na kolegów, zniszczyłby albo ukrył dowody swojej niewinności?
Łatwo przewidzieć kolejną linię obrony apologetów „Okrągłego Stołu” i jego współarchitekta. No owszem, będą mówić, ale przecież to było dawno, to był błąd młodości, wina potem po wielokroć odkupiona… Można zapytać: skoro tak, skoro agenturalna współpraca w latach 1970-76 nie miała potem kontynuacji, to dlaczego Wałęsa tak głęboko brnął w kłamstwa, dlaczego w stosownej chwili nie przyznał się do tej młodzieńczej chwili słabości – bo przecież gdyby był u szczytu kariery, wybaczono by mu to? Ba, dlaczego brnął w kłamstwo nie tylko on sam, ale sekundowała mu w tym cała pomagdalenkowa elita władzy? Choć kłamiąc, doskonale wiedziała, że kłamie? Elity III RP w iście schizofreniczny sposób upierały się, że Wałęsa nigdy żadnej zdrady się nie dopuścił, a zarazem przekonywały, że to było dawno, zostało z nawiązką okupione i nie miało znaczenia dla późniejszego, chwalebnego życiorysu i historycznych dokonań.
Twierdzę, że jednak miało. Nic nie wskazuje na to, by Wałęsa po roku 1980 był pod kontrolą SB i generałów rządzących PRL – ale wiele, że jednak w grze, jaką z nimi prowadził, karta „Bolka” była używana. Nie tylko w kraju. Fakt, że mikrofilmy sprawy znajdowały się w Moskwie pozwala zrozumieć szokujące swego czasu postępowanie Wałęsy, gdy sabotował polskie wejście do NATO, domagając się jakiegoś NATO-bis, gdy próbował trwale zainstalować w Polsce sowiecką agenturę w postaci eksterytorialnych spółek w byłych bazach Armii Czerwonej.
Nie napiszę, że historię ostatniego ćwierćwiecza trzeba napisać od nowa, bo już to zrobiono – ale, że wielu nie może już teraz dłużej nie przyjmować jej do wiadomości.
Rafał A. Ziemkiewicz
Na zdjęciu: Lech Wałęsa fot.JIm Lo Scalzo/EPA
Reklama