To była symboliczna wizyta zamknięta w daty i rocznice. Barack Obama powrócił na stanowy Kapitol w Springfield 10 lutego, w dziewiątą rocznicę ogłoszenia swej kandydatury na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Niby dowcipny i tryskający humorem, ale nikt chyba nie miał złudzeń, że to już nie ten sam człowiek, który dekadę temu ogłaszał urbi et orbi, że „Yes, we can”.
Kończący swoją prezydenturę dwóch kadencji, Obama wie doskonale, że – yes, we cannot. A przyszło mu się wielokrotnie w tej smutnej prawdzie przejrzeć – na koniec w stanie, jednym z najbardziej skorumpowanych, w którym przez 7 lat był senatorem. Na przykładzie tego lokalnego politycznego podwórka, które jest jak krzywe zwierciadło Waszyngtonu, wyraźnie widać, że bezpowrotnie minęły lata woli porozumienia, a partykularny interes i rozwiązania siłowe stały się standardami dzisiejszej rzeczywistości politycznej.
Obama wrócił w to samo miejsce, które było jego trampoliną polityczną; przyjechał do stanu Lincolna, w którym od 7 miesięcy trwa impas budżetowy, bo chłopcy ze Springfield mają potrzebę pokazania jeden drugiemu, kto tu rządzi. Ale wizyta – przynajmniej w jej oficjalnym wymiarze – nie miała charakteru publicznego linczu na republikańskim gubernatorze (jednak Obama odmówił prywatnego spotkania z Raunerem przy piwie). W swoim blisko godzinnym wystąpieniu prezydent nie nawiązał ani do konkretnych partii, ani polityków.
Na stanowym Kapitolu przypomniał jednak kilka fundamentalnych zasad demokracji, w tym i tę, że jeśli do wyborów pójdzie 99 procent uprawnionych, to mają oni realną szansę na wpływ na ich wynik; wówczas nie ma znaczenia ile na kampanię wydadzą ci, którzy są przekonani, że można ją kupić. W kontekście wtorkowej wygranej Donalda Trumpa w prawyborach w New Hampshire – to z jednej strony sygnał, że pieniądze doprowadzają dość wysoko, ale z drugiej, że to szaleństwo ciągle można zatrzymać. (To także komunikat dość uniwersalny, wyrastający ponad rzeczywistość Stanów Zjednoczonych, o czym z pewnością gorzko przekonują się wygwizdujący w Polsce i prezydenta, i rząd).
Obama może mieć słodko-gorzki posmak własnej prezydentury – już wie, że HOPE z 2008 r. nie jest tym samym hope z roku 2015, że ciężko wygrana nadzieja, nie ma tego samego nasycenia, entuzjazmu i energii, że spirit, ta siła niewidzialna (by sparafrazować Słowackiego), zjadaczy chleba ze Springfield w aniołów nie przerobi.
Prezydent ma prawo czuć się wyeksploatowany, zniechęcony i zrezygnowany. 8 lat sprawowania rządów, to głównie gaszenie pożarów i próby unikania wzniecania nowych. Po to, by na koniec we własnym stanie skonstatować, że jest gorzej niż było.
Akcentem puentującym i ponad wszelką wątpliwość rozwiewającym złudzenia z jaką rzeczywistością polityczną mamy do czynienia, był sygnał telefonu komórkowego, z muzyką z „Ojca chrzestnego”, która w czasie przemówienia prezydenta rozległa się na stanowym Kapitolu.
Małgorzata Błaszczuk
fot.Shawn Thew/EPA
Reklama