Nie trzeba być wytrawnym znawcą amerykańskiej sceny politycznej, by dojść do wniosku, że tegoroczna kampania prezydencka w USA jest kompletnie zwariowana. Na czele stawki republikańskiej stoją Donald Trump i Ted Cruz. Ten pierwszy to megalomański czubek, który jest w stanie obrazić bezkarnie każdego przeciwnika i który twierdzi, że nawet jeśli zastrzeli kogoś na ulicy w Nowym Jorku, to i tak nie straci swojej popularności (i być może ma rację, co jest mocno niepokojące). Natomiast ten drugi ma tak skrajnie prawicowe zapatrywania i jest tak buńczucznie nieprzejednany, że w Senacie wszyscy go nie znoszą, nawet polityczni sprzymierzeńcy, którzy obawiają się, że nigdy nie będą w stanie z nim efektywnie współpracować.
Z kolei po stronie demokratycznej prowadzą Hillary Clinton oraz Bernie Sanders. Teoretycznie Clinton jest faworytką, ale nie budzi wielkiego entuzjazmu wśród wyborców zarówno z powodu swojego nazwiska, jak i faktu, że ciążą na niej nieustannie jakieś kontrowersje. Natomiast Sanders definiuje sam siebie jako socjalistę, co w USA jest porównywalne do deklaracji drobnego złodzieja prowadzonego do aresztu, że jest seryjnym mordercą.
Jakby tego wszystkiego nie było jeszcze dość, od pewnego czasu możliwość wstąpienia w szranki wyborcze rozważa miliarder i były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg. Uważa on siebie za centrystę, który może idealnie pasować do obecnego, chaotycznego stanu kampanii wyborczej. Bloomberg jest rzekomo gotów wydać miliard dolarów własnych pieniędzy i włączyć się do walki o Biały Dom jako kandydat niezależny. Rozesłał po kraju swoich przedstawicieli, którzy mają „wyniuchać”, czy prezydentura jest w zasięgu ręki.
Jeśli Bloomberg rzeczywiście do wyborów przystąpi, do już istniejącego wariactwa elektoralnego wprowadzony zostanie dodatkowy element pomieszania z poplątaniem. Szans na ostateczny sukces Bloomberg zapewne nie ma żadnych, gdyż dla republikańskich wyborców jest zdecydowanie zbyt liberalny, a dla demokratów nie stanowi atrakcyjnej alternatywy dla Clinton. Jednak jego udział w wyborach odmieni układ sił, prawdopodobnie na korzyść republikanów, a zatem dzięki niemu możemy mieć prezydenta Trumpa albo też prezydenta Cruza, co budzi strach nawet w szeregach tradycyjnych konserwatystów.
Należy mieć nadzieję, iż Bloomberg mimo wszystko da sobie ze swoimi ambicjami spokój. Jest człowiekiem dość ostrożnym i nie lubi przegrywać, a zatem z pewnością wie, iż nawet za miliard dolarów trudno będzie nowojorskiemu Żydowi kupić prezydenturę. Zdaje sobie również sprawę z tego, że może zakończyć swoją polityczną karierę tak jak niegdyś Ralph Nader, który – jak wielu specjalistów twierdzi do dziś – pomógł Bushowi swoją niezależną kandydaturą w pokonaniu Ala Gore'a.
Z drugiej strony znajomi Bloomberga z okresu jego młodości twierdzą, że zawsze marzył o tym, by zostać albo przewodniczącym ONZ, albo szefem Banku Światowego, albo prezydentem USA. Dla Ameryki najbezpieczniejsza byłaby zdecydowanie ta środkowa opcja.
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Michael Bloomberg fot.Peter Foley/EPA
Reklama