Nowe władze w Warszawie spowodują, że ci, którzy wyjechali z Polski, a teraz będą chcieli wrócić, będą mieli po co – zapewniał w mijającym tygodniu na spotkaniu ze szkocką Polonią w Edynburgu szef MSZ Witold Waszczykowski. Ale to komunikat dla całej Polonii, także amerykańskiej, która ma szansę na wielki come back do ojczyzny. Jeśli wrócą wszyscy, którzy w USA głosowali na PiS, reemigrantów będzie ok. 17 tysięcy. Jeśli dołączą do tego wyborcy z Wielkiej Brytanii, kolejne 54 tysiące Polaków zechce sprawdzić, jak wygląda dobra zmiana, o której mówią wszyscy.
Nie ma w tym przesady. O Polsce mówi cała Europa, pysznie można dodać, że cały świat. Jeśli za kryterium przyjąć powiedzenie, że nieważne jak się mówi, ważne, by mówić, wówczas rzeczywiście jest szansa, że nawet ci, którzy na co dzień polityką się nie interesują, mogą dowiedzieć się, że na mapie Europy jest taki kraj jak Polska i że jest z nim coś nie halo, skoro wzywa się go do Strasburga.
Przypuszczalnie dla większości światowego odbiorcy na tym komunikat medialny się kończy. Tymczasem dla tych Polaków, których interesuje, co dzieje się z ich i w ich kraju, a można mieć wrażenie, że od końca października zeszłego roku, nawet jeśli nie poszli do wyborów, jest to zdecydowana większość uprawnionych do głosowania obywateli, to początek jakiejś zmiany.
Nasza dotychczasowa obecność w strukturach unijnych przekładała się na 51 posłów, kilku komisarzy, kilku członków Rady Ogólnej Europejskiego Banku Centralnego, sędziego w Trybunale Sprawiedliwości i przede wszystkim przewodniczącego Rady Europejskiej. Od początku roku przekłada się na znacznie więcej. Pytanie czy na znacznie lepiej?
Ogłoszona przez Komisję Europejską trzyetapowa ocena sytuacji w Polsce – w związku ze zmianami dotyczącymi Trybunału Konstytucyjnego – jest pierwszym takim przypadkiem w historii Unii. Szkoda, że akurat jesteśmy jej antybohaterem.
Wezwanie premier Szydło do Strasburga w wyniku wdrożonej procedury to wydarzenie, mało że bezprecedensowe, ale także i takie, które nie ma wygranych. Dyskutowanie o tym, jak wypadła polska premier i czy wróciła do kraju z tarczą czy na tarczy, jest przede wszystkim krótkowzroczne, a dyskusję sprowadza do poziomu gustów politycznych. Natomiast w szerszej perspektywie – sama obecność szefowej polskiego rządu na unijnym dywaniku może tylko napawać smutkiem i pobudzać do refleksji, że w 11 lat po wejściu do Unii tłumaczymy się, że nie jesteśmy jej koniem trojańskim, a tylko dumnym narodem. Zawsze istnieje podejrzenie, że im więcej o dumie mówimy, tym większe mamy kompleksy.
Warto pamiętać, że po drugiej stronie dumy leży pogarda. Jej najgorszą odmianą jest ta, która dotyczy własnego narodu. Nawet jego części.
Małgorzata Błaszczuk
fot.Tytus Zmijewski/EPA
Reklama