Gdy w USA dochodzi do jakiejkolwiek dyskusji o prawie do posiadania broni palnej, co bardziej zacietrzewieni zwolennicy zbrojenia kraju po zęby argumentują, że każdy obywatel winien posiadać przynajmniej jeden rewolwer, jeśli nie armatę oraz wiązkę granatów, ponieważ sprzęt ten jest potrzebny do obrony domostw przez wszelakimi niebezpieczeństwami. Na liście tychże niebezpieczeństw znajdują się nie tylko ataki ze strony przestępców, ale także groźby wynikające z domniemanego „rozpasania” rządu federalnego lub ewentualnego zamachu na amerykańskie swobody obywatelskie ze strony totalitarnego rządu globalnego ONZ, który od półwiecza ma być „lada chwila” ustanowiony, ale na razie nadal nie jest.
Ostatnio grupa uzbrojonych czubków w Oregonie, działająca mniej więcej z wymienionych powyżej pobudek, zawładnęła tamtejszym budynkiem federalnym i oznajmiła, że szybko tej okupacji nie przerwie, ponieważ jest to akt „samoobrony” przed rządowymi zakusami. Akcja ta wynika rzekomo z tego, że władze federalne postawiły przed sądem i skazały na więzienie dwóch ranczerów, którzy spowodowali pożar na gruntach kontrolowanych przez rząd. W sumie jednak żadne szczegóły nie mają tu większego znaczenia, z wyjątkiem jednego – zbrojna okupacja federalnego budynku jest nielegalna, niebezpieczna oraz totalnie głupia. „Okupantów”, którzy w większości zjechali do Oregonu z innych części kraju, nikt tam nie chce, począwszy od lokalnego szeryfa, aż po okolicznych mieszkańców. Nawet ci, którzy w pewnym sensie zgadzają się z poglądami intruzów, radzą im, by wrócili do swoich rodzin i zajęli się czymś pożyteczniejszym od wymachiwania sztucerami w ramach dziwacznie pojmowanej obrony kraju.
Ameryka to zapewne jedyny rozwinięty, demokratyczny kraj świata, w którym możliwe jest, by gang facetów ze spluwami w garści wkroczył do rządowej posiadłości i ją bezceremonialnie zajął. Jest to też jedyny kraj, w którym działania tego rodzaju nie powodują natychmiastowej reakcji ze strony policji, lokalnych władz, czy też FBI. Jest to zrozumiałe, bo nikt nie chce rozlewu krwi. Jednak faktem jest również to, że w USA problemy na linii rząd–obywatel nie są zwykle rozstrzygane przy pomocy cyngla, lecz w sądach oraz przy urnach wyborczych. Jeśli przestaną być w ten sposób rozwiązywane, możemy pożegnać się z demokracją, praworządnością i spójnością państwa. W końcu każdy może się w przyszłości wzorować na rozgrywających się w Oregonie wydarzeniach. Nie podoba mi się jakieś prawo federalne? Nie ma sprawy, wchodzę z kałasznikowem do dowolnie wybranego „symbolu władzy”, np. lokalnego urzędu IRS-u, i domagam się zmian wymuszonych przez zbrojną okupację.
Zadziwiające jest jednak to, że gdybym coś takiego chciał zrobić w dużym mieście, np. w Chicago, w ciągu kilku minut budynek zostałby otoczony przez oddziały antyterrorystyczne, a moje szanse na wyjście z tej opresji z życiem stałyby się znikome. Na w miarę odludnym zachodzie USA zdają się obowiązywać inne zasady. Ludziom, którzy siedzą od kilku dni w tym federalnym budynku, w zasadzie nic nie grozi. Ba, są oni nawet przekonani o tym, że nie łamią w żaden sposób prawa i że cała sprawa zakończy się polubownie oraz na ich korzyść, czyli że nigdy nie zostaną w żaden sposób pociągnięci do odpowiedzialności.
Mam nadzieję, że tak nie będzie. Bo jeśli będzie, nieustannie powtarzana fraza: "America is a country of laws" przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie.
Andrzej Heyduk
fot.Boris Roessler/EPA
Reklama