Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 10:35
Reklama KD Market

Ustawomania 

Obok mojego bloku, w samym centrum Warszawy, wybuchł pożar. Zapalił się dach starej, od wielu, wielu lat niszczejącej kamienicy, zwanej popularnie „pekinem”. Nieszczęśliwa ta ruina może być znana wielu Polakom, bo kiedyś kręcono w niej bardzo popularny serial „Dom”, a potem poświęcono jej broniącym się przed eksmisją lokatorom z powojennego kwaterunku film dokumentalny. Ale to było wiele lat temu. Od dobrych piętnastu lat „pekin” stoi opustoszały i czeka na remont. Aż wreszcie „się zapalił” – szczęśliwie w takim punkcie, że ogień nie przeniósł się na sąsiednie budynki.

Dlaczego biorę „się zapalił” w cudzysłów? Bo każde dziecko wie, że w Polsce zabytki nie „zapalają się” same. Podwarszawski Otwock słynął na przykład z tak zwanych „świdermajerów”, charakterystycznych willi z przełomu stuleci. Wpisano je na listę zabytków, objęto konserwatorskim dozorem – i zaczęły płonąć jeden po drugim, bodaj już żaden nie został.

Cały problem w ustawie. W głębokiej wierze w moc surowego prawa politycy nasi uchwalili prawo wymagające tak wielu procedur, by dokonać choćby drobnej zmiany albo naprawy, że posiadanie zabytku, a już zwłaszcza próba jego remontu czy odbudowany stała się istną gehenną. Nic takiego, jak w zachodniej Europie, gdzie zabytki żyją, są włączane w nowoczesną zabudowę, zmieniane, unowocześniane. U nas nawet zmiana spłuczki wymaga długiej biurokratycznej mitręgi – albo zagrożona jest wysoką grzywną. A co dopiero, kiedy, jak w wypadku „pekinu”, kupi się za ciężkie pieniądze XVIII-wieczną kamienicę z zamiarem przebudowy na luksusowy hotel!

Pozostaje jedno: pożar. Po pożarze obowiązują już inne przepisy i można budować. Więc zabytki płoną jak Polska długa i szeroka.

To nie jest jedyny przykład paranoi państwa, w którym socjalizm tak wżarł się w ludzką mentalność, zwłaszcza w mentalność elit, że na każdy problem widzą one tylko jedno rozwiązanie: dodatkowe, ostre przepisy, zakazy, a najlepiej nowy, specjalny, dedykowany tylko temu problemowi urząd.

Z racji mych alkoholowych zainteresowań, zwykle przywołuję tu najgłupszą z instytucji III RP, jaką jest Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. To banda szkodników, która nigdy nic nie pomogła w rozwiązaniu realnego problemu, jakim jest pijaństwo zwłaszcza w regionach strukturalnej nędzy i bezrobocia – ale za to uniemożliwia sprzedaż luksusowych alkoholi w sklepach internetowych i z zapałem ściga sądownie każdą gazetę, które napisze, do jakich dań powinno się podawać jakie wino. I żyje z tego jak pączki w maśle. Bo ustawę antyalkoholową ma III RP równie świetną, jak tę o ochronie zabytków.

Ale przykłady można by mnożyć bez końca. Bez względu na to, czy rząd uchodzi za bardziej prawicowy czy lewicowy, obłęd jest ten sam – nowelizacje, zaostrzenia prawa, powodujące zresztą luki, potem te luki się łata kolejnymi nowelizacjami, powołując kolejnych rzeczników, nowe urzędy i biura, i targując się z Trybunałem Konstytucyjnym – dlatego właśnie stał się on taki ważny – jak interpretować to, co uchwalono i jak to stosować.

A efekt – odwrotny do zamierzonego. Alkoholizm kwitnie, tylko zamiast dobrych trunków przez internet, walą pijacy alpagi w bramie, a surowo chronione zabytki płoną podpalane przez udręczonych biurokracją właścicieli i inwestorów.

I to jest prawdziwy problem, wymagający „dobrej zmiany”, a nie to, czy nowelizując ustawę, odbierającą część przywilejów prawniczemu establishmentowi, naruszono przewidziane procedury. Tylko że w jazgocie i histerii plemiennej wojny, jaka zdominowała nasze życie publiczne, poważny problem – którego przejawem był choćby wspomniany pożar niedaleko mojego domu – zszedł już dawno na plan dalszy. Pozwalam więc sobie o nim przypomnieć, skoro przed nami akurat kolejny, oby lepszy dla Polski, rok.

Rafał A. Ziemkiewicz

fot.Skitterphoto/pixabay.com
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama