Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 09:44
Reklama KD Market

Boże szturchnięcie



Subtelne i delikatne jak powiew, albo gwałtowne i wartkie jak wodospad – przeżycia duchowe i doświadczenia obecności Boga są dla nich rzeczywistością, która zmienia życia, przywraca lub przewraca porządek rzeczy i czyni służbę dla innych jedynym wyjściem. Ludzie dotknięci przez Boga. Oto ich relacje.

– Bóg jest miłością – uśmiecha się Ola. Pochodzi z rodziny niewierzącej. Rodzice nie chodzili do kościoła, o Bogu się w domu nie mówiło. Mały krzyż wiszący na ścianie, nie wiedziała dlaczego, przykuwał jej uwagę. Na katechezę zaczęła chodzić z koleżankami, bez wiedzy rodziców. Przed pierwszą komunią dowiedziała się, że jest nieochrzczona, nie mogła przyjąć sakramentu. – Kiedy moje koleżanki chodziły w białych sukienkach, czułam się osamotniona i z innego świata. Od tamtej pory miałam ogromne pragnienie, aby zostać ochrzczona – wspomina.

Kiedy miała 12 lat, jej ukochane siostry wyprowadziły się z domu. „Panie Boże, nie ma Ciebie, skoro mi robisz takie rzeczy” – wściekała się w bezsilności. To wtedy, kiedy po raz pierwszy zwróciła się do Boga, poczuła obecność i wielki spokój. Kiedy była w trzeciej klasie liceum, zmarła jej mama. – Przy okazji załatwiania spraw pogrzebowych, mój tata, który był zawsze przeciwny chodzeniu do kościoła, zapytał proboszcza, czy nie można by ochrzcić 17-letniej córki. 14 listopada 1992 r. był dla mnie najpiękniejszym dniem w życiu. Podczas chrztu usłyszałam w swoim sercu słowa: „teraz ja będą się tobą opiekował, będę ci mamą i tatą”.

Ola zaczęła czytać Pismo Święte, wszystkie książki o duchowości, postanowiła, że dowie się, kim jest Bóg. Idąc ze szkoły, codziennie wstępowała do kościoła. Siadała w ciszy. Patrząc na krzyż, mówiła i słuchała. – Moje życie nabierało sensu, kolorów i chciałam być bliżej i bliżej Niego. W wakacje, kiedy podróżowałam po Szwecji, odwiedzałam kościół, do którego uczęszczają Polacy. Podczas mszy ksiądz opowiadał o siostrze zakonnej. Wtedy usłyszałam w sercu to zdanie: „I ty będziesz siostrą”. „Ale w jakim zakonie?” – spytała zaskoczona.

Ludwik

Ćpanie zaczął, jak większość narkomanów, niewinnie. Tu joint, tam kreska, piwo, wódka. Przez ostatnie pięć lat swojej narkomańskiej drogi od świtu do późnej nocy jeździł na West Side, 15–20 razy dziennie. Codziennie, świątek piątek, bo nałogowiec nie ma wolnego. Dostarczał towar Polakom, którzy bali zapuszczać się w niebezpieczne rejony, od każdego dostawał działkę dla siebie. – Stałem się niewolnikiem hery. Końcówka, ruina człowieka, a miałem 29 lat – mówi Ludwik. Wiele razy ledwie uszedł z życiem, z pistoletem przyłożonym do głowy, z nożem na szyi. Rodzina Ludwika, którą zostawił w Czechach, od pięciu lat nie wiedziała, co się z nim dzieje, nawet czy żyje. Swoje dno osiągnął w klasyczny sposób, ładując w żyłę za śmietnikiem. Kiedy rozdeptał strzykawkę, po raz pierwszy od wielu lat poczuł ulgę. I pragnienie życia. – A potem nagle coś mnie złapało i zacząłem iść ulicami, nie wiedząc dokąd i po co. Czułem fizyczną wręcz siłę, która mnie prowadzi, dzisiaj wiem, że to był Pan Bóg. Szedłem przed siebie po tych obskurnych ulicach zachodniego Chicago, aż spotkałem stojącą na rogu prostytutkę. Powiedziałem jej, że nie chcę umrzeć i że idę, ale nie wiem dokąd. A ona pokazała mi drogę do ośrodka odwykowego. Tak zaczęło się moje trzeźwienie i moja przemiana.

Podczas detoksu Ludwik nie spał przez dwa tygodnie. W trzecim miesiącu terapii wyszedł z grupą na spacer. – Świeciło słońce, było ciepło. Wtedy po raz pierwszy od lat się uśmiechnąłem. W myślach spytałem: „Boże, to ty?”.

Po terapii Ludwik trafił do schroniska dla bezdomnych mężczyzn Anawim, przy kościele Świętej Trójcy. Bóg przyszedł do niego, kiedy siedział w kaplicy, w ostatniej ławce. – Kolega, którego poznałem na terapii, wciąż mi powtarzał, że muszę znaleźć Boga, ale nie wiedziałem, gdzie szukać. Tego dnia ten człowiek uklęknął ze mną w kaplicy Anawim i wskazał na najświętszy sakrament, ukryty w monstrancji stojącej na ołtarzu. Nagle z monstrancji zaczęło wychodzić światło, wyglądało jak złota chmura. Światło zaczęło wypełniać całe pomieszczenie i zmierzało w moim kierunku. Oprócz mnie w kaplicy modliło się kilka osób, ale nikt oprócz mnie tego nie widział. Byłem tak przerażony, że nie mogłem nawet myśleć. Kiedy złote światło doszło do mnie – zacząłem płakać. Siedziałem i ryczałem jak dziecko.

Swoim przeżyciem Ludwik podzielił się z opiekunem duchowym schroniska, ojcem Błażejem, który tylko uśmiechnął się i powiedział, że takie rzeczy zdarzają się ludziom odpornym na wiarę, których Pan Bóg czasami dotyka, żeby wiedzieli, że istnieje.

– Coś się nagle we mnie zmieniło, jakby te gromadzone latami złogi zaczęły odpadać – mówi Ludwik. – Odblokowałem się na bożą miłość. Stary Ludwik musiał umrzeć, żebym mógł dalej żyć.

Maria

Chrystus po raz pierwszy ukazał się Marii Kubickiej Czyż jakiś taki mizerny, wyglądał jak strach na wróble, a nie zbawca całego świata. Pewnie wiedział, co robi, żeby Marii nie onieśmielić, bo wtedy i tak czuła się bardzo mała. Z doświadczeniami duchowymi tak jest, że z reguły dostają je ci mali, pokorni, którzy się tego najmniej spodziewają. I ci, którzy jak Maria, tkwią w bezsilności, depresji i rozpaczy.

– Kiedy poszłam po raz pierwszy na spotkanie grupy charyzmatycznej, byłam przekonana, że oni wszyscy tam mają doświadczenia duchowe przynajmniej tak często jak ja. A to mi się tęcza podwójna ukazała, albo kulista, nie mówiąc już o takich zdarzeniach, że pomodliłam się o coś i za chwilę to się wydarzało – mówi Maria. – Ale okazało się, że jestem jedyną osobą w grupie, która miała widzenia. Wtedy dopiero zrozumiałam, że Pan Bóg chce, żebym z nim była, i wie, że ja potrzebuję cudów nieustannie.

A Maria potrzebowała cudów codziennie, żeby uwierzyć, że On istnieje. Przecież przez ponad połowę życia uważała się za ateistkę. Dostała Boga, kiedy była go głodna. Dzisiaj, lata później, siedzi przede mną kobieta świadoma swojej duchowości, mówiąca o niej jak o pogodzie albo o świątecznych zakupach, albo przypalaniu kotletów.

– Moje przebudzenie duchowe polega na tym, że już nie potrzebuję haju, że realizuję się w zwykłych rzeczach. Jest we mnie rozwinięty świadek, który potrafi ocenić wszystko trzecimi oczami, z pozycji obserwatora. Nie taki, który mi mówi „nie martw się, to ci przejdzie”, ale świadek oświecony, który pozwala na całokształt, na nudę, na haj i na dół. Największym przebudzeniem duchowym było dla mnie odkrycie, że mam w sobie po równo energii świętego i mordercy. Jestem całością, a moim wyborem, a tak naprawdę łaską bożą jest to, że nie rżnę świętej, ani nie zabijam. Ale potencjalnie mam w sobie to wszystko. To pozwala mi obserwować moje uczucia zamiast wchodzić w ich trans. Nie identyfikuję się z transem mojego przeżywania.

Tadeusz

21 czerwca 2000 r. w wypadku samochodowym zginął syn Tadeusza Gutowskiego – Artur. W Nevadzie, jechał z przyjaciółmi na wakacje. Samochód koziołkował. – Tego dnia o godzinie siódmej rano leżałem na łóżku, kiedy zadzwonił telefon stacjonarny. Usiadłem, opuściłem nogi na podłogę, odebrałem, mówię „halo, halo” ale po drugiej stronie nikogo nie było. Dopiero wieczorem dowiedziałem się, że mój syn nie żyje. Jakiś czas później chciałem się dowiedzieć, kto do mnie wtedy dzwonił. Skontaktowałem się z operatorem, żeby przysłali mi wykaz połączeń z tego dnia. Okazało się, że żadnego połączenia o siódmej rano nie było. Wierzę, że to Artur dzwonił w chwili śmierci, żeby się pożegnać – mówi Tadeusz.

Po śmierci Artura świat Tadeusza odwrócił się do góry nogami, jakby połowa jego ciała, duszy i umysłu odłączyła się od reszty. Dosyć szybko zaczął szukać pomocy, w grupach Odnowy w Duchu Świętym. Trzy miesiące od śmierci syna pojechał do miejscowości Ely w Nevadzie. Chciał na miejscu wypadku postawić krzyż. Zatrzymał się w miejscu, gdzie na asfalcie wciąż widać było ślady hamowania i fragmenty rozbitego samochodu. Zatrzymał samochód, wyjął sporej wielkości krzyż, łopatę i zaczął kopać. Nagle pogoda całkowicie się zmieniła. Niebo zasnuły granatowe chmury, tylko w jednym miejscu był prawie zupełnie okrągły prześwit, przez który wpadało światło. Nagle obok zatrzymał się szeryf, który prowadził dochodzenie w sprawie wypadku Artura. Powiedział: „stawiasz ten krzyż w złym miejscu” i poprowadził Tadeusza na miejsce wypadku. – To była preria. Wysiadłem z samochodu, zrobiłem kilka kroków i znalazłem leżący na ziemi aparat fotograficzny syna. Policjant nie mógł w to uwierzyć, bo kilkanaście osób przeczesywało wcześniej ten teren. I jeszcze jedno, kiedy dojechaliśmy do właściwego miejsca, niebo bardzo szybko stało się bezchmurne.

Tadeusz kilka razy prosił syna, żeby mu się przyśnił. – Miałem zawsze taki sam sen, że byliśmy w kościele, w pierwszej ławce, a Artur tańczył i śpiewał, był taki szczęśliwy. To mnie przekonało, że on jednak wciąż gdzieś żyje.

Nie zmarnować tragedii

– Od kiedy nauczyłem się wyciszać i prosić o pomoc siły wyższe: Boga, aniołów i świętych, rozpocząłem wędrówkę w kierunku poznawania siebie. Staram się nie oceniać nikogo, przestałem stawiać się w centrum wszechświata – mówi Tadeusz.

Po dziewięciu latach od śmierci Artura poczuł, że musi być użyteczny. Zaczął prowadzić grupy wsparcia dla osób w żałobie, w każdą niedzielę o 12.30 w Jezuickim Ośrodku Milenijnym. W grupie powstaje wielkie zaufanie, ludzi łączy ból i wspólnota doświadczeń. Poprzez pomoc innym osoby w grupie pomagają same sobie. Tadeusz pomaga dotrzeć do emocji, jakie towarzyszą stracie.

– Przede wszystkim trzeba słuchać ludzi. Tragedie tego świata biorą się z niesłuchania innych – mówi.

Nieraz po grupie uczestnicy podchodzą do Tadeusza i pytają, skąd wie to, o czym mówił. – Odpowiadam, że nie mam pojęcia, ktoś mnie prowadzi i mówi przeze mnie. Jeśli robię coś uczciwie i mówię prawdę, to potrafię sam siebie zadziwić.

Tadeusz podkreśla, że nie wolno nam zmarnować tragedii. Łatwo jest użyć jej do szukania winnych, do ranienia innych i wykańczania siebie, ale można też uczynić z niej windę do wewnętrznego rozwoju.

(...) nie zrobiłam nic, żeby Go odnaleźć. To On mnie odnalazł. Zostawiłam wszystko i poszłam za Nim, opowiadając ludziom o Jego bezwarunkowej miłości do każdego z nas"





Przywrócić hierarchię

Maria prowadzi warsztaty ustawień rodzinnych, zrobiła ich już ponad sześćdziesiąt, obserwowała tysiące. Ustawienia wychodzą z teorii wiedzącego pola morfogenetycznego. Einstein powiedział, że nie ma cząsteczki bez pola. Nie ma człowieka bez pola. Pole to suma wszystkich, którzy byli przed nami, każda przyczyna, tło naszego istnienia. Nie ma mnie bez moich rodziców, a ich bez ich rodziców. W polu jest wszystko to, co chcemy wiedzieć, i wszystko, czego nie chcemy. – Chodzę z tym polem wszędzie, do sklepu, na spacer, siedzę z nim przed tobą. Obserwacja zmienia doświadczenie, tak mówi fizyka kwantowa i zasada nieoznaczoności Heisenberga. Kiedy ktoś robi ustawienie mojego pola, widząc panujące w nim dynamiki, zmienia się moje pole – tłumaczy Maria.

Dla wszystkich uczestników ustawień to jest szok, bo ustawienia rodzinne to duchowość wcielona. Uczestnicy ustawienia, tak jak w psychodramie, reprezentują postaci z pola danej osoby, nawet jego nieżyjących krewnych. Dzieją się rzeczy nieprzewidywalne i niewytłumaczalne. – Ustawienia przywracają boże prawa i zasady rodzinnej hierarchii. Wszystko wraca na swoje miejsce. Dzięki ustawieniom siedzę czasem w domu i płaczę z wdzięczności, dziękując za to, co mi dała moja mama. Chociaż nasz rzeczywisty kontakt był tak bolesny, że omal się nie powiesiłam. Wtedy umiałam się skupić tylko na tym bólu. Teraz w oniemieniu cieszę się z tego, co dostałam od niej i od ojca. Jestem w stanie brać to, co było dobre. Czerpię godność z tego, że jestem ich córką – mówi Maria.

Dzięki ustawieniom rodzinnym Maria otworzyła serce.

– Miałam dwóch stryjów, którzy zostali zamordowani, mordercy stali się częścią naszego pola poprzez te śmierci. Ostatnio często palę świeczkę za Hansa Hansela, człowieka, który po kilkudniowych torturach zastrzelił mojego stryja Janka Kubickiego. Jeszcze do niedawna był dla mnie wrogiem. Ostatnio sięgnęłam po książkę i wzięłam z półki zupełnie inną niż ta, po którą sięgałam. Otworzyłam ją, a tam było napisane jego nazwisko – Hans Hansel. Wiem, że to Bóg do mnie tak przemawia. Za każdym razem jak mówię „nie”, jestem w transie, obok rzeczywistego życia, jak mówię „tak” i akceptuję, doznaję objawienia. Pan Bóg się przebrał za moje życie.

Bóg jest miłością

Ola pamięta, że chodziła jak nieprzytomna po nieznanym szwedzkim mieście i zastanawiała się do jakiego zgromadzenia sióstr ma wstąpić. Nagle olśniło ją, że miejsce powołania nie było przypadkowe. Była wśród Polonii. To było to. Z całkowitą pewnością odnalezienia drogi życiowej wróciła do domu. Wiadomość o zamiarze wstąpienia do zakonu wywołała burzę i konflikt w domu, uśmieszki wśród koleżanek w szkole. – Nie zrażało mnie to. Szłam dalej z zamiarem zdania matury i wstąpienia do zgromadzenia. Im więcej przeszkód, tym więcej spędzałam czasu w kościele, w ciszy, gdzie odnajdywałam mojego Boga. On powiedział mi do serca: „Idź i opowiadaj o mojej bezwarunkowej miłości”. Bo tak naprawdę nie zrobiłam nic, żeby Go odnaleźć. To On mnie odnalazł. Zostawiłam wszystko i poszłam za Nim, opowiadając ludziom o Jego bezwarunkowej miłości do każdego z nas.

Lata później siostra Aleksandra została w Chicago Misjonarką Chrystusa Króla.

Woda znikąd

– Duchowość to ruch, zmiana, podróż – mówi Ludwik, który na trzeźwo przejechał już pół świata. – Pamiętam takie wydarzenie: byłem na Hawajach i od dwóch dni szedłem po pustyni wystygłej wulkanicznej lawy. Prażyło słońce, a mi kończyła się woda. W oddali zobaczyłem jakichś ludzi, to była grupa robotników. Mieli ze sobą cooler z napojami, pili zimną colę z puszek. Chciało mi się pić, ale wstyd mi było podejść do nich i prosić o napój. „Musisz się nauczyć prosić o pomoc” – usłyszałem w swojej głowie. Spojrzałem pod nogi, a tam, na litej skale leżała nowa, nietknięta plastikowa butelka wody.

Po kolejnej podróży do Ameryki Południowej Ludwik postanowił wrócić do rodzinnych Czech. Poleciał przez Barcelonę, bo tam akurat odbywał się światowy zlot Anonimowych Narkomanów – wspólnoty trzeźwościowej opartej na filozofii 12 kroków. Ludwik zameldował się w hostelu, zostawił bagaże i wybrał się do centrum konferencyjnego, gdzie odbywał się zlot. – Nagle przyszło mi do głowy, że po co ja tam właściwie idę, że to niepotrzebne, że powinienem być już z rodziną, że tam same ćpuny. Wróciłem po rzeczy, wymeldowałem się i poszedłem na dworzec autobusowy, ale wszystkie autobusy do Czech były akurat pełne – wspomina Ludwik. Dotarł na zlot NA, a pierwszą osobą, którą spotkał w tłumie tysięcy ludzi była dziewczyna ze Słowacji. To spotkanie zaowocowało stworzeniem w Czechach struktur NA i AA z prawdziwego zdarzenia. Dzisiaj Ludwik mieszka w domku na czeskiej wsi, wśród lasów, nad rzeką pełną pstrągów, dwa kilometry od klasztoru założonego przez Cyryla i Metodego. Jest delegatem wspólnot trzeźwościowych; a na początku na grupę, którą założył, przychodziło ich dwóch. Teraz jest już osiem osób. Jest komu służyć.

Grzegorz Dziedzic

[email protected]



 

2

2

3

3

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama