W sklepach i centrach handlowych są już od połowy listopada, świecą się miliardami światełek, zajmują miejsce półmartwymi albo sztucznymi drzewkami, epatują niezdrową otyłością Mikołajów. W telewizji i radiu to samo, nachalna „christmusowa” propaganda sprzedaje nam gotowy produkt, od przepisu na pierogi po luksusowe samochody owinięte czerwoną wstęgą. Przemysł reklamowy macha mi przed nosem marchewką zawieszoną na końcu kija. „Też mógłbyś kupić takie cacko żonie” – podpowiada. „A jak cię nie stać, toś kiepszczak, więcej pracuj, bardziej się staraj, może za rok awansujesz do klubu tych, którzy potrafią celebrować na bogato”.
I ten hałas, grudzień jest miesiącem zdecydowanie za głośnym jak na miesiąc, pod koniec którego świętujemy „pokój na Ziemi”. Szczerze dość mam dźwięku dzwoneczków, błysku świątecznych dekoracji, kretyńskiego „Ho Ho Ho” spaślaka w czerwonym kubraku. Im starszy jestem, tym bardziej nie znoszę bożonarodzeniowego przepychu i blichtru, drażni mnie tłum w sklepach, te wszystkie biznesowo-biurowe opłatki. Nie zależy mi też na prezentach, nie pamiętam, co dostałem pod choinkę rok temu, dwa, czy pięć. Pamiętam tylko, że każde ostatnie święta są nużąco identyczne i nie mogę się doczekać aż będzie po wszystkim, światełka schowam do pudła, a uschniętą choinkę zabiorą śmieciarze. Pamiętam za to kilka Wigilii sprzed lat. Kiedy miałem jedenaście lat, jedynym prezentem, jaki znalazłem pod choinką, była flanelowa koszula. Było mi przykro, ale to była świetna lekcja pokory.
Coraz częściej prezenty stają się substytutami uczuć, przeżyć i wspomnień. Moja córka dostała niedawno na urodziny drogą popularną bransoletkę, do której dokupuje się kolejne koraliki i przywieszki, mające symbolizować uczucia i ważne momenty. To dość nowy, dla mnie przerażający pomysł. Ktoś za stołem korporacyjnego biura wymyślił w końcu, jak sprzedać wiarę, nadzieję i miłość. Po co poświęcić uwagę, pokazać czułość, skoro można kupić serduszko z białego złota? Ale pewnie się czepiam, zgred ze mnie wyłazi, taki zielony Grinch, który chce ukraść święta. Zapytałem w tym roku córkę, co chce dostać po choinkę, odpowiedziała, że nic nie potrzebuje, bo wszystko ma. Dziękuję Ci, Nina, za tę lekcję. Ja też mam wszystko, czego mi potrzeba, zdrowie, bliskich, dach nad głową, jedzenie na stole. Więcej to zbytek. Więcej mi nie potrzeba.
Postanowiłem, że nie zmarnuję tych świąt. Od ponad miesiąca wszelkie świąteczne katalogi od razu wyrzucam do śmieci, nie słucham świątecznych stacji, prezenty kupiłem przez internet.
Będzie skromnie, choinka jest dwa razy mniejsza niż zwykle, prezenty tańsze. Nie potrzebuje na stole dwunastu potraw, nie pojadę do centrum handlowego pstryknąć dziecku fotkę z Santą. Spróbuję nie włączyć telewizora. Pozbędę się wszystkich podobizn św. Mikołaja, który z Bożym Narodzeniem nie ma nic wspólnego. Wygonię od mojego stołu wszystkich polityków i ich chore gry, nie poświęcę im ani słowa, ani jednego sarkastycznego uśmiechu. Zostawię miejsce przy stole i spróbuję się nie bać, że ktoś przyjdzie je zająć. Zapalę świece, zgaszę światła. Usiądę i nade wszystko – zamknę gębę. W ten wieczór nie będę mądrzejszy, nie będę w centrum uwagi. Bo to nie moje urodziny.
Nade wszystko nie pozwolę ukraść sobie tych świąt. Spróbuję nie oceniać ludzi, z którymi zasiądę do wigilijnej kolacji. Zadzwonię do przyjaciół. Uściskam bliskich. Nie będę też kłamał, wypowiadał suchych formułek, łamiąc się opłatkiem, powiem raczej kilka słów prawdy niż sztuczną plastikową tyradę o zdrowiu, szczęściu i pomyślności. I choć katolik ze mnie żaden, pójdę na pasterkę i będę śpiewał kolędy. W tym roku podaruję Nowonarodzonemu swoją ciszę, swój spokój, swoją uwagę. Cicha noc, święta noc.
Grzegorz Dziedzic
Reklama