Wieloletni korespondent w Izraelu opowiadał kiedyś, że w tamtejszym Knesecie nie ma sporu, choćby o rzeczy błahe, żeby któraś ze stron (zwykle obie) nie porównała zaraz przeciwnika do Hitlera, a zaproponowanej przez niego ustawy czy też jego sprzeciwu wobec proponowanej ustawy do shoah. Pocieszam się dziś tą opowieścią, bo skoro nawet tam politykom do tego stopnia brak umiaru w zacietrzewieniu, to i cyrk urządzony w naszym Sejmie na okoliczność Trybunału Konstytucyjnego łatwiej przeboleć.
Niemniej, rzecz pozostaje przykra. Platforma Obywatelska po przegranych wyborach przyjęła strategię histeryzowania swoich wyborców. To w jakiś sposób zrozumiałe – PO nie liczyła się nigdy z przejściem do opozycji, nie przemyślała, jak istnieć po odsunięciu od stołków i apanaży. Teraz więc stara się naśladować styl, który – jak ocenia – pozwolił przetrwać osiem lat klęsk Kaczyńskiemu. Nie zauważa przy tym, że Kaczyńskiego podniosła z politycznego upadku tragedia w Smoleńsku, która była naprawdę; naprawdę zginęli tam wybitni Polacy, w naprawdę tajemniczych okolicznościach, i naprawdę Polska została do dna upokorzona przez Putina, w czym współdziałali z głupoty, strachu albo dla ukrycia swych win rządzący politycy PO. To rodziło prawdziwe, a nie sztucznie wygenerowane emocje, przypływ patriotyzmu, domaganie się prawdy i godności – emocje, które stworzyły antypeowskie media oraz odbudowały siłę PiS po przegranych rządach 2005-2007.
Platforma próbuje zbudować podobne emocje, które teraz pozwoliłyby jej przetrwać w oblężonej twierdzy. Wciąż ma nieporównanie silniejsze wzmocnienie propagandowe niż PiS – przynajmniej dopóki nowa władza nie przejmie kontroli nad mediami państwowymi i nie ułożą się z nią właściciele mediów prywatnych. Ma natomiast problem ze sformułowaniem opozycyjnego przekazu. Próbowała budowanie atmosfery „zagrożenia demokracji” oprzeć na straszeniu „państwem wyznaniowym”, na straszeniu „wyrzuceniem z Unii”, imała się różnych pretekstów do ogłaszania, że wybór Andrzeja Dudy i PiS właściwie się nie liczy, że nie mają oni moralnego prawa do sprawowania rządów – w końcu przyszła sprawa uzupełnienia składu Trybunału Konstytucyjnego.
Długo by pisać o meritum, polityczny kontekst najlepiej oddaje dialog z „Wielkiego Szu” – „ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem, wygrał lepszy”. Można by go nieco na tę okoliczność sparafrazować: wy poszliście na rympał, my poszliśmy na rympał, nasz rympał był skuteczniejszy. PO chciała zawłaszczyć Trybunał dla swoich nominatów, ale że wybrała ich nielegalnie, otworzyła PiS możliwość odwojowania aż pięciu z piętnastu sędziowskich miejsc, choć lege artis należały się Sejmowi tej kadencji na razie tylko dwa. Niewiele te trzy miejsca zmieniają i szczerze mówiąc zupełnie nie były warte ani uporu, z jakim PiS chciał pokazać, że nie da sobie dmuchać w kaszę, ani gigantycznej afery, jaką rozpętała opozycja. A zwłaszcza podeptania własnego autorytetu przez byłych i obecnych sędziów Trybunału, którzy zarzucili pozory bezstronności, otwarcie angażując się po stronie przegranej władzy. Może zresztą o to PiS chodziło, może Kaczyński chciał zmusić prawniczy establishment, który jest jedną z najmocniej okopanych sitw blokujących naprawę chorego państwa polskiego, do takiej właśnie autokompromitacji?
Innego sensu nie widzę. Poleciały bluzgi, ośmieszono symbole (oporniki i „precz z komuną”) wywołano powszechny niesmak w kraju i falę nieprzychylnych Polsce komentarzy za granicą, a nikt nic nie zyskał. Trybunał stracił autorytet, PO i Nowoczesna przekonały się, że nie należy zaczynać maratonów tempem sprinterskim, bo się zaraz padnie na twarz, a PiS jak nie miał większości w TK, tak jej nie ma. Taka, ot, powtórka z Rokoszu Lubomirskiego albo Zebrzydowskiego.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Leszek Szymański/EPA
Reklama