Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 20:24
Reklama KD Market
Reklama

Ból dolnej części pleców

Zdarzyło mi się być kilka razy w nabuzowanym tłumie, doskonale pamiętam to uczucie mocy jaką daje wspólne maszerowanie i skandowanie haseł. Dlatego nie dziwię się uczestnikom marszów, w tym tego największego – Marszu Niepodległości, że szukają tej zbiorowej podniety. Dobrze, że się taka impreza odbywa, tym lepiej, gdy nie towarzyszą jej walki z policją, rzucanie kostką brukową i gówniarskie demolowanie czego popadnie. Lepiej maszerować niż po bramach pić wódkę. To zdrowy i darmowy haj, jakiego nie dadzą najlepsze dopalacze. Patriotyzm połączony z nienawiścią daje potężnego kopa, a skutki jego działania utrzymują się długo. Ale dość żartów.

Każdy w demokratycznym kraju ma prawo zorganizować sobie i wybrać się na taki marsz, na jakim czuje się najlepiej. I po swojemu poczuć, choćby tylko raz w roku, ten przypływ adrenalny jaki daje wspólne skandowanie, zestrojenie się emocji, nastrojów, fuzję czynu. Moment, kiedy znikasz jako jednostka i stajesz się częścią falującego tłumu jest jakoś wyzwalający, zwalnia też z odpowiedzialności za wykrzyczane hasła oraz z myślenia. Ktokolwiek był na manifestacji, marszu, festiwalu rockowym, tudzież kibicował na meczu – wie o czym mowa.

Dlatego nie mam serca czepiać się uczestników Marszu Niepodległości ani jego sympatyków. Tu w Chicago osobiście znam kilka osób, które wydarzenie obserwowały z wypiekami na twarzach i dałyby wiele, żeby tam być. To dobrzy ludzie, żadni z nich kibole czy bandyci. Czy mam prawo psuć im poczucie dumy, jaką daje przynależność do zapalonego do walki o Ojczyznę tłumu? Dlaczego mam wiedzieć lepiej od nich? Wystarczy, że im wydaje się, że wiedzą lepiej ode mnie. Tu leży problem. Pozytywizm kontra postmodernizm. Jedna racja kontra wiele racji. Parafrazując ks. Tischnera, jest moja prawda, twoja prawda i g..no prawda. Narodowcy (proszę wybaczyć mi ten skrót myślowy) upraszczają ten wywód, sprowadzając go do “jest moja prawda i g...no prawda”. Jest to oczywiście podejście porywające, szczególnie dla ludzi, których myślenie jest zero-jedynkowe i nie chodzi mi o programistów komputerowych. Cóż, nie każdemu jest dane myśleć samodzielnie, szczególnie w tym coraz bardziej skomplikowanym świecie. Łatwiej jest wziąć do ręki cokolwiek wetkną, drzewiec flagi, racę, w razie potrzeby, kamień.

Nastała moda na patriotyzm – bardzo dobrze. Patriotyczne ciuchy, muzyka, gadżety, symbole na kubkach i breloczkach. Świetnie, to potrzebne formy podtrzymywania tożsamości. Oraz niezły biznes, bo na patriotyzmie da się przecież zbić niezły kapitał, nie tylko społeczny i polityczny, ale przeliczalny na złotówki czy dolary. Żeby sprzedać produkt, potrzebny jest marketing. Każdy początkujący nawet marketingowiec wie, że produkt trzeba owinąć w wartość. Sprzedajemy piwo – reklama będzie o dobrej zabawie, pizzę – oto rodzina przy wspólnym posiłku. Tak to się robi. W przypadku marketingu patriotycznego, jego twórcy sięgnęli po niebezpieczne skojarzenia: miłość do Polski zestawili z nienawiścią do inności, wolność – z agresją. I ludzie to kupili, nie tylko młodzi, ale wszyscy, którzy marketing łykają bezwiednie, bo nikt nie nauczył ich w jaki sposób rozebrać go na części pierwsze i zrozumieć stojącą za nim manipulację.

Przeciwnikom bratania miłości z nienawiścią zarzuca się antypolskość i ból dolnej części pleców, letni patriotyzm i lewactwo, które rymuje się z „robactwo”. Znamienne, że przyprawianie gęby wroga narodu jest tak popularne wśród amerykańskiej Polonii. Coraz bardziej strach wychylić się przed szereg, trzeba uważać, co się mówi. Robi się duszno.

Chcecie Wielkiej Polski? Proszę wziąć się do roboty, ideowo zrezygnować z amerykańskich wygód i w realu wziąć udział w budowaniu jej potęgi i dobrobytu. Proszę się nie bać, wyjechać, czyli wrócić do kraju i pokazać, że stać was na coś więcej niż obrażanie ludzi siedząc z piwkiem przed ekranem komputera. Jeśli zostaniecie, przyjdzie taki czas, że wasze dzieci, a najpóźniej wnuki bedą zwracać się do was po angielsku i ból dolnej częsci pleców poczujecie w wyjątkowo przykry sposób.

Grzegorz Dziedzic

fot.Tomasz Gzell/EPA

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama