Piszę ten tekst 5 listopada, w rocznicę tzw. Nocy Ognisk z 1605 roku, podczas której grupa spiskowców, wśród nich Guy Hawkes, dokonała nieudanego zamachu na angielskiego króla Jakuba I i próbowała podpalić brytyjską Izbę Lordów. Na ten listopadowy czwartkowy wieczór międzynarodowa grupa hakerów skupiona pod szyldem Anonymous zapowiedziała ujawnienie nazwisk i dowodów przynależności tysiąca członków rasistowskiej organizacji Ku Klux Klan.
Anonymous określają się mianem haktywistów, to zgrabne połączenie słów „haker” i „aktywista”. Rzeczywiście członków hakerskiej grupy można określić mianem wirtualnych Robin Hoodów, którzy od lat sieją popłoch wśród organizacji, firm i rządów, które łamią prawa człowieka, dopuszczają się dyskryminacji lub próbują ograniczyć wolność wirtualnego przepływu informacji. Przez dekadę działalności Anonymous dokonali wielu cyberataków, których scenariusz zawsze jest podobny. Po włamaniu się na strony atakowanej organizacji, zdobyciu informacji o jej członkach i dowodów ich działalności hakerzy zakłócają lub zamykają strony internetowe i upubliczniają wykradzione dane. Na ekranie komputerów pojawia się zamaskowana postać, która zmienionym komputerowo głosem mówi: „Jesteśmy Anonymous. Jesteśmy legionem. Nie przebaczamy. Nie zapominamy. Mogliście się nas spodziewać.”
Wśród najsłynniejszych akcji haktywistów znajduje się cyberatak na kościół scjentologiczny, strony pedofilskie, Państwo Islamskie, strony amerykańskich neonazistów, strony rządowe Tunezji, Egiptu i Iranu oraz… Polski, podczas którego w proteście przeciwko wprowadzeniu ustawy ACTA Anonymous ośmieszyli polskie zabezpieczenia, m.in. podmieniając zdjęcie ówczesnego premiera Donalda Tuska na zdjęcie popularnej videoblogerki Baśki.
Przeciwnicy Anonymous, czyli wszyscy, którym sieciowi anarchiści nastąpili na odcisk, robią co mogą, aby podważyć wiarygodność upublicznianych materiałów i samej organizacji. Zgoda, cyberataki są nielegalne, a wirtualna przestępczość powinna być karalna. Z tego właśnie powodu członkowie Anonymous występują w maskach Guya Hawkesa, które za sprawą filmu „V jak Vendetta” stały się symbolem obywatelskiego nieposłuszeństwa. Można zarzucić haktywistom ich działalność poza prawem, jak również błędy, które popełniali w przeszłości, jak choćby ujawnienie błędnych danych policjanta odpowiedzialnego za zastrzelenie czarnoskórego nastolatka w Fergusson. Nie można im zarzucić braku skuteczności i romantycznego rewolucjonizmu przyciągającego młodych buntowników na całym świecie. Oraz ideowości, bo Anonymous nie włamują się w celu uzyskania korzyści materialnych.
Akcja pod kryptonimem „Operacja KKK, kaptury z głów” ma ujawnić dane tysiąca członków Ku Klux Klanu, organizacji określanej jako najstarsza rasistowska organizacja terrorystyczna Stanów Zjednoczonych, choć obecnie stanowiącej raczej cień siebie samej, nielicznej i słabo zarządzanej. Wśród ujawnionych członków znaleźć się mają osoby publiczne, w tym politycy i duchowni. Akcja dezinformacyjna przeciwko Anonymous rozpoczęła się już w zeszły poniedziałek, kiedy do sieci wypłynęły pierwsze dane, tyle że dość niedorzeczne, bo obejmujące polityków od lat zaangażowanych w walkę o prawa człowieka i otwarcie przeciwstawiających się wszelkim przejawom rasizmu. Tego samego dnia Anonymous odcięli się od wycieku, podkreślając, że dane członków KKK ujawnią w czwartkowy wieczór. W momencie kiedy czytacie Państwo te słowa, wiadomo już, czy ujawnili.
Powstaje pytanie: czy ujawnianie jakichkolwiek danych pochodzących z cyberwłamań jest etyczne i czy na ich podstawie można wysnuwać realne oskarżenia? Istnieje przecież ryzyko, że Anonymous znowu popełnią błąd, łamiąc karierę niewinnym osobom. Choć w przypadku „Operacji KKK” może się okazać, że przynależność polityków do zakapturzonego bractwa lubującego się w paleniu krzyży i linczowaniu Murzynów wręcz przysporzy im popularności wśród wyborców. Żyjemy bowiem w ciekawych czasach. Im bardziej przezroczysty staje się Internet, niegodziwość, podłość i głupota są coraz trudniejsze do ukrycia. Niestety zamiast być powodem do wstydu, wynoszone są coraz częściej do poziomu cnoty.
Grzegorz Dziedzic
fot.Jim Lo Scalzo/EPA
Reklama