Układ meczów w pierwszym etapie mistrzostw Europy jest zdaniem kapitana reprezentacji Polski Marcina Gortata korzystny. Biało-czerwoni rozpoczną od pojedynku z Bośnią i Hercegowiną, a w trzecim dniu turnieju, często najtrudniejszym, zmierzą się z faworyzowaną Francją.
PAP: Czy pierwsza faza Eurobasketu, kiedy w ciągu sześciu dni trzeba rozegrać pięć meczów, stanowi dla pana - zawodnika NBA, ligi o dużej intensywności spotkań - wyzwanie?
Marcin Gortat: Jest to pewien problem nawet dla mnie, choć w NBA zdarza się, że rozgrywamy cztery spotkania w pięć dni. W mistrzostwach Europy są nieco inne zasady, trochę inne gwizdki sędziowskie, a przede wszystkim inne wymagania wobec mnie niż w Washington Wizards. Po za tym, nie mam już 18 lat, tylko 31. Będzie bolało...
- Dwa pierwsze mecze i dwa ostatnie gramy z rywalami o podobnym potencjale, z którymi będziemy walczyć o awans do fazy play off. W trzecim dniu imprezy przyjdzie Polsce stawić czoła obrońcy tytułu - Francji. To korzystny układ?
- Układ meczów jest dobry. Jeśli wygramy dwa pierwsze spotkania, z Bośnią i Hercegowiną oraz Rosją, to następne, z Francją, nie będzie miało takiego kalibru. Lepiej +na zmęczeniu+ w trzecim meczu zagrać z takim rywalem niż na początku. "Trójkolorowi" mają ogromny potencjał i lepiej starać się pokazać z dobrej strony niż dać z siebie wszystko, szarpiąc się, ryzykując kontuzję przed kolejnymi ważnymi spotkaniami z Izraelem i Finlandią. Powiedzenie publicznie, że mecz z Francją można odpuścić nie jest niczym strasznym. W turnieju trzeba wiedzieć, kiedy grać na całego, a kiedy odpocząć. W walce w grupie strategia jest bardzo ważna.
- Jeśli Polska awansuje do fazy play off, to zmierzy się z kimś z najsilniejszej grupy mistrzostw, w której są m.in. Serbia, Hiszpania, Niemcy czy Włochy... To najwyższa półka europejska.
- W Eurobaskecie nie ma słabych ekip, więc tak naprawdę nie ma znaczenia, na kogo się wpadnie: Hiszpanię, Serbię, Niemcy... Liczy się dyspozycja dnia. Nie ma w tej fazie miejsca na kalkulacje. Może Dirk Nowitzki zje coś przed meczem, nie będzie się czuł najlepiej i niemiecki zespół od razu inaczej wygląda. Podobnie może być z Polską, gdy np. Marcin Gortat pójdzie na plażę w Montpellier i słońce spali mu skórę. Chcę pokazać, że w tym jednym meczu wszystko się może wydarzyć, a o wyniku decydują różne czynniki, czasem z pozoru małe rzeczy.
- Który z rywali grupowych prezentuje styl najbardziej odpowiadający reprezentacji Polski, a który jest niewygodny?
- Trudno mi powiedzieć, bo jeszcze nie oglądaliśmy wszystkich przeciwników. Na pewno niewygodna jest dla nas Finlandia. Jej zawodnicy rzucają wiele z dystansu. Robi to także koszykarz występujący na piątce, czyli mojej pozycji. Będę musiał biegać za łukiem, co nie jest dla mnie wygodne. Francja jest drużyną, której styl gry najbardziej nam odpowiada, ale jest jeden problem... Wykonawcy. Nie pasują nam zawodnicy, większość z NBA, biegający w tym systemie.
- Jak ocenia pan współpracę z jednym z debiutantów, zawodnikiem na kluczowej pozycji rozgrywającego - Amerykaninem A.J. Slaughterem?
- Ze wszystkich Amerykanów, którzy grali w reprezentacji A.J. jest najgrzeczniejszy, najbardziej ułożony, cichy, koleżeński. To chłopak, który nie stwarza problemów, nie kreuje rzeczywistości, nie kopie dołków pod innymi. Jest bardzo sympatyczny. Będziemy potrzebować by był bardziej agresywny na boisku, ale myślę, że taką jego grę wykreują mecze. Ze trzy razy zdążyliśmy się obciąć u fryzjera na jednym krześle, trzy razy byliśmy w restauracji i wypiliśmy dwa drinki, ale to za mało, by między nami była taka chemia, jak np. jest między mną i Łukaszem Koszarkiem.
- Czyli Slaughterowi brakuje zgrania z zespołem?
- W pewnym sensie tak. Wszystko zweryfikuje boisko. A.J. zna chłopaków siedem tygodni, mnie sześć, więc nie ma takiej możliwości, by lepiej rozumiał się na parkiecie z Łukaszem Koszarkiem, z którym jesteśmy w reprezentacji od czasu, gdy obydwaj mieliśmy po 19 lat. Musielibyśmy grać z A.J. przez trzy-cztery lata, a on powinien być drugim Steve'em Nashem z oczyma dookoła głowy, by udało się zbudować właściwe porozumienie między nami.
- Wszyscy zawodnicy i trenerzy podkreślają znakomita atmosferę w drużynie, ale dwa lata temu, przed ME w Słowenii, było podobnie, a potem okazało się, że jednak były w zespole podziały...
- W tym roku atmosfera jest rewelacyjna. Dwa lata temu też nie było tak źle. Byliśmy zawsze ekipą koleżeńską, ale był jeden czy drugi zawodnik, z którego drużyna się trochę śmiała. Nigdy nie było jednak izolacji, takiego koszykarza, z którym nie dałoby się wyjść razem na parkiet. Myślę, że każdy z każdym ma drobne utarczki, ale to wszystko jest normalne, ludzkie. Większość chłopaków rywalizuje od lat w polskiej lidze. To oni ewentualnie mogą ze sobą nie wytrzymywać, ale nic mi o tym nie wiadomo. Nie mam z nikim problemu. Gdy wychodzisz z koszulką z orzełkiem na piersi, nieporozumienia odkłada się na bok.
- Trzy spotkania Polska będzie grać o nietypowej godzinie, wcześnie, bo już o 15. Czy to jest dla pana problem?
- Nie, żaden. Można zjeść normalnie po meczu, wyspać się. W NBA spotkania są o różnych godzinach, przyzwyczaiłem się. Wcześniejsze to na pewno plus dla nas, a przede wszystkim dla masażystów. Mają więcej czasu dla zawodników i mogą skończyć dzień przed północą, a nie nad ranem, gdy zawodnicy zasypiają na stołach od fizykoterapii.
- Wspominał pan kilkukrotnie w okresie przygotowań, że może to być pana ostatni sezon w reprezentacji. Co może zmienić takie nastawienie?
- Na razie nie wiem, czy będą to ostatnie mistrzostwa w reprezentacji. Awans do igrzysk oznaczałby na pewno moją dalszą współpracę, podobnie byłoby w przypadku, gdyby kolejne mistrzostwa odbyły się w Polsce, co nie jest niemożliwe. Na pewno takiego turnieju bym nie ominął.
(PAP)
Reklama