6 lipca 2015 r. w Chicago zmarł Wojciech Madeyski jeden z najwybitniejszych polskich architektów w Stanach Zjednoczonych. Razem z nim odchodzi część architektonicznej historii Chicago. Przypominamy wywiad z Wojciechem Madeyskim, który kilka lat temu ukazał się w "Kalejdoskopie", weekendowym magazynie "Dziennika Związkowego".
Kiedy 11 września 2001 roku terroryści spod znaku Al-Kaidy zaatakowali Amerykę, cel został wybrany nieprzypadkowo: uderzyli w symbol jej potęgi − wieżowce World Trade Center. Budynki wysokościowe, piętrzące się ku niebu drapacze chmur pełnią bowiem dziś rolę bliźniaczą do tej, jaką przed wiekami odgrywały gotyckie katedry...
Alexander Bilik: Przyznasz, że brzmi to trochę zaskakująco. Jaki związek z supernowoczesną architekturą XX i XXI stulecia mogą mieć świątynie wznoszone przy pomocy prymitywnych metod budowlanych tysiąc lat temu...
Wojciech Madeyski: - Katedry gotyckie powstawały przez setki lat. Mimo iż wznoszono je w Europie od X–XI wieku przy pomocy technik, które były wówczas dostępne, w znacznej części przetrwały do dziś. A gdybyśmy spróbowali powtórzyć dokonania ówczesnych budowniczych, zapewne byłoby trudno.
Typowy widok miasta średniowiecznego to dwu-, trzykondygnacyjne budynki mieszkalne, drugorzędne, niemal nieliczące się wobec majestatycznej katedry przerastającej wszystko wokół dziesięciokrotnie. W nowoczesnych aglomeracjach XXI wieku mamy podobne zjawisko. Miasta rozłożone są na olbrzymich terenach, a w ich centrum nieoczekiwanie wyrastają jakże dominujące wysokościowce. To właśnie te budynki, wznoszące się coraz częściej na 50, 70, czy nawet sto kondygnacji i wyżej, nadają charakter dzisiejszym miastom, jak to widzimy choćby w Chicago.
Średniowieczna katedra była odzwierciedleniem ówczesnych stosunków społecznych, symbolizowała potęgę religii i Kościoła, który namaszczał władcę. Ich sponsorami byli więc królowie, książęta, biskupi. Dzisiejsze drapacze chmur finansowane są przez wielkie banki, instytucje handlowe, firmy ubezpieczeniowe i stają się monumentalną wizytówką korporacji, symbolem gospodarczej potęgi.
Spróbujmy spojrzeć na ten symbol oczami artysty: czy drapacze chmur, podobnie jak katedry, mogą być traktowane jako dzieła sztuki?
- Architektura jest w gruncie rzeczy rzeźbą gigantycznych rozmiarów. Najwspanialsze dzieła tego rodzaju nie są jednak tworem człowieka. Najpiękniejsze katedry stworzyła matka natura. Dla mnie są to formacje górskie i wąwozy Kolorado, Utah, Arizony. Niczym świadkowie na pustyniach te ogromne, samotnie stojące formacje skalne tworzą fenomenalne budynki, których nie da się powtórzyć ręką ludzką.
Najpiękniejsze katedry wznoszone ludzkim wysiłkiem powstawały przez setki lat we Francji i są to jedne z najbardziej doskonałych budowli, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Mimo prymitywnych metod budowlanych są dla mnie pierwowzorem nowoczesnej architektury wysokościowej. Ta zaś rozwinęła się pierwotnie w Ameryce, wskutek rozwoju technologii, która pozwoliła realizować podobne projekty. Dzięki szkieletowi stalowemu i ścianom kurtynowym można było budować naprawdę wysoko. Kolebką tego typu architektury, poczynając od lat dwudziestych minionego stulecia, stało się oczywiście Chicago, przed Nowym Jorkiem. Dziś, gdy na skutek rozwoju środków transportu oraz masowej informacji świat stał się mniejszy i możliwa jest szybsza wymiana idei, podobne budynki powstają również w Europie, w Japonii, w Chinach, w Arabii Saudyjskiej, w Malezji...
Ale ponieważ architektura to małżeństwo sztuki i technologii, majestatyczne budynki wysokościowe odbierać można, a nawet należy również w kategoriach czysto estetycznych.
W Twojej pracowni nie tylko gotyckie katedry, ale również supernowoczesna architektura wysokościowa podniesiona została do rangi malarskiego tematu...
- Pejzaż miejski od wieków fascynował twórców. Takie tematy odnajdujemy na płótnach średniowiecznych i renesansowych, a posługując się bliższym nam przykładem można tu przywołać twórczość Canaletta, który na swoich niezwykle pięknych i pełnych detali obrazach jakże realistycznie malował choćby XVIII-wieczną Warszawę. Budynki pojawiały się na płótnach Cezanne'a, pejzaż miejski fascynował Van Gogha, przykłady można by mnożyć.
Miasto amerykańskie, wyróżniające się supernowoczesną architekturą, miasto, które ja maluję, trudno jednak oceniać w podobnych kategoriach, w jakich patrzyliśmy na obrazy Canaletta. Bo jest to zupełnie inne miasto. Kiedy podejdziemy do niego w sposób realistyczny, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że czegoś tu brakuje. Tej typowej uliczki europejskiej, orgii kolorów, światła, cienia, nieba. Nowoczesne „city” amerykańskie pozbawione jest tych elementów. Mamy tu za to ten specyficzny kanion, który fascynuje mnie szczególnie.
Na przykład chicagowska aleja, piętnaście stóp kanionu między 70 piętrami sąsiadujących budynków, wypełniona jedynie siatkami i schodami przeciwpożarowymi. To niemal nieludzkie środowisko, w którym nigdy nie ma słońca, a jedynie gigantyczne stalowe struktury, te monstrualne schody, które jak pajęczyna wspinają się po metalowych ścianach. To jest niezwykłe zjawisko, które nigdzie indziej nie istnieje, a u nas wciąż można zobaczyć. Zobaczyć i przeżyć.
Takie przeżycie stanowi silną inspiracje dla twojego malarstwa, czego najlepszym przykładem jest twórczość z ostatniego okresu. Jakie specjalne możliwości interpretacyjne otwiera ci w tym wypadku konwencja abstrakcyjna, uważana czasem − słusznie lub niesłusznie − za trudniejszą w odbiorze?
- Historycznie rzecz biorąc, malarstwo narodziło się i rozwinęło jako bardzo realistyczne, nawet nieco wyidealizowane, i dopiero impresjonizm, a potem malarstwo nowoczesne lat dwudziestych wyeksponowało tak silnie element interpretacji. Potem były te słynne zegary Salvadora Dali, które można powiesić na drzewie, by zwisały jakby były z gumy, te nowe formy pop-artu eksponujące jako temat na przykład gigantyczną puszkę zupy czy butelkę coca-coli, te niezwykłe instalacje Christo, który tworzy kolosalny płot gubiący się gdzieś w morzu. To jest świat, którego nie ma w naturze, który kreuje artysta, by coś podkreślić, uwypuklić, by pokazać coś bardzo szczególnego odbiorcy. Coś niewidzialnego gołym okiem. By zinterpretować ten świat, decyduje się powiększyć, zajrzeć do środka, zedrzeć z niego skórę.
Pomyśl choćby o drzewie. Ono samo w sobie jest piękne, ma swoją konstrukcję, w lecie liście, w zimie możemy podziwiać gałęzie uciekające ku niebu. Ale co można zrobić, żeby odsłonić jego cechy charakterystyczne, jego tajemnice, żeby odkryć co się dzieje wewnątrz, pokazać, że to nie jest martwy obiekt, że tam w środku płyną soki, są tajniki, których nie widzimy na co dzień, że jest życie?
Podobnie jest z supernowoczesnym budynkiem. Jeśli spuścimy w oknach wszystkie zasłony, pozostaje ciemna jednorodna forma i po bokach ściana kurtynowa zakrywająca wszystko. Ale jeśli podniesiesz story, zobaczysz światło, widzisz stoły, krzesła, dostrzeżesz ludzi, którzy tam pracują. Widzisz, że tam jest życie. I każdy z nas, obserwatorów, może na to popatrzeć, może w tym uczestniczyć.
Wróćmy raz jeszcze do chicagowskiego kanionu miejskiego, owej nieludzkiej alei, o której zaczęliśmy mówić, a która posłużyła mi za temat wielu płócien. Można ją potraktować realistycznie, ale dopiero wprowadzając ów element abstrakcji, obdzierając niejako ze skóry, mogę w pełni oddać jej charakter. Mogę obnażyć tę szczególna pustkę i to niezwykłe, niepowtarzalne gdzie indziej przeżycie.
Twoje malarstwo stanowi więc formę manifestacji niezwykłego przeżycia...
- Właśnie − malarstwo jest manifestacją, eksplozją i przeżyciem. Dla mnie jest to niezwykle fascynujące, ten proces powstawania, kiedy stoję sam przed wielkim białym płótnem, które na tym etapie jest samo w sobie perfekcją. Wówczas następuje moment koncentracji, obraz powstaje spontanicznie w trakcie malowania i ten niezwykły proces odkrywania intryguje mnie szczególnie.
Technika, którą stosuję − emalia na płótnie − wymaga szybkich decyzji, ale później, kiedy farba wyschnie, jest czas na ewentualne korekty i wreszcie przychodzi moment oceny. Bo przecież małpa postawiona przed białym płótnem również coś z nim zrobi. Różnica polega jednak na tym, że człowiek myśli, jest zdolny do refleksji, do analizy. Czy uzyskany efekt wiąże się właściwie z tematem i odzwierciedla w pełni dane przeżycie, czy współzależność artystyczna poszczególnych barw i elementów jest właściwa, czy proporcje odpowiadają mojej intencji? Czy odnalazłem wspólny język między różnymi wpływami, które kształtują proces powstawania dzieła sztuki? Werdykt ostateczny pozostaje już oczywiście w gestii odbiorcy, który obejrzy gotowe dzieło w galerii...
Dziękuję za rozmowę
Alexander Bilik
fot.: Wojciech Madeyski, Alexander Bilik
WOJCIECH MADEYSKI − jeden z najwybitniejszych polskich architektów w Stanach Zjednoczonych. W roku 1962 kończy wydział Architektury na Politechnice Warszawskiej. Wkrótce wyjeżdża do Paryża na zaproszenie grupy architektów francuskich zaintrygowanych wystawą jego prac. Podejmuje pracę jako architekt, równolegle rozwijając swoją pasję malarską. W 1966 wraz z żoną Danutą wyjeżdżają na wycieczkę do Stanów Zjednoczonych. Zafascynowani krajobrazami oraz architekturą amerykańską, pozostają tu już na stałe. Kariera architekta nabiera rozpędu. Wojciech Madeyski wspina się po kolejnych szczeblach zawodowych, uzyskując pozycję „principal designer”, by na początku lat dziewięćdziesiątych otworzyć własną pracownię.
Realizuje liczne projekty w Stanach Zjednoczonych, a także na Bliskim Wschodzie. Projektuje szereg budynków wysokościowych, które zawsze tak go fascynowały, a także między innymi nowy szpital dla University of Chicago, Federal Building w Milwaukee, bibliotekę w Merrillville w Indianie, który to projekt zyskuje mu szereg nagród. Jednym z największych projektów jest realizowana w pracowni Wojciecha Madeyskiego w latach 1992–1996 kompletna przebudowa Plazy wokół Amoco Building przy 200 E. Randolph (dziś znanego jako AOL Building) w Wietrznym Mieście.
Reklama