Dwa miliony na ulicach Chicago. Parada jakiej jeszcze nie było (ZOBACZ ZDJĘCIA)
- 06/19/2015 04:24 AM
Dwa miliony na ulicach śródmieścia Chicago, prawie 70 tysięcy na Soldier Field, wiwatowało i dziękowało hokeistom Blackhawks za trzeci w ciągu sześciu lat Puchar Stanleya. Nawet niebo przestało płakać, a słońce po raz pierwszy od dłuższego czasu chwilami ukazywało swoje bardziej radosne oblicze.
Pogoda nie miała jednak miłosierdzia dla tych, którzy opatuleni śpiworami przez całą noc koczowali wokół United Center, czekając na swoich ulubieńców. Zjechali się z całych Stanów Zjednoczonych, pokazując, że można kibicować swojej drużynie nie mieszkając w Chicago. Okazali duszę i przywiązanie. Tylko dlaczego tak musieli marznąć i moknąć? Współczuł im i podkreślił ich niesamowitość właściciel klubu Rocky Wirtz. Podziękował i wyraził wdzięczność.
Puchar przywiózł do United Center Patrick Sharp, bo u niego przez kilkadziesiąt godzin gościł. Wsiadł razem z nim do autobusu, w towarzystwie Duncana Keitha i Brenta Seabrooka. Dołączyli do nich burmistrz miasta Rahm Emanuel i gubernator Illinois Bruce Rauner, dając przykład, że chwile wyjątkowe potrafią łączyć i pozwalają zakopać topór politycznych sporów.
Parada ruszyła wśród tysięcy fanów, których określanie mianem szczęśliwych nie oddaje tego, jak reagowali i jak przeżywali, to, co widzieli, a właściwie kogo widzieli. Wszystkich, którzy mieli swój udział, mniejszy lub większy w tym, że srebrny puchar powrócił, że znowu przez rok będzie własnością ich, bo przecież oni też mają cząstkę tego, że w tym miejscu się znalazł.
Dla ośmiu graczy Blackhawks parada nie była nowością, dla 40-letniego Kimmo Timonena i dwudziestolatka Tuevo Teravainena była pierwsza. Obaj przeżywali ją jednakowo, z uśmiechem i szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Oni po raz pierwszy zdobyli Puchar, mimo, że dzieli ich wiekowa przepaść.
Kiedy kolumna dotarła do Soldier Field, był już tam komplet szczęśliwców. Dzień wcześniej 62 tysiące wejściówek zostało sprzedanych na Tickermaster w przeciągu kilku minut. Ci, którzy weszli mogli przekonać się o słuszności stwierdzenia, że w życiu piekne są tylko chwile.
Były zabawne, kiedy Duncan Keith zwrócił się do widowni „chodźmy, zróbmy to jeszcze raz, przecież cztery brzmi lepiej niż trzy”. Ale też wzruszające, kiedy Kris Versteeg wręczył mistrzowski pas CJ Reifowi, synowi zmarłego kilka miesięcy temu jednego z menadżerów zespołu, 34 letniego Clinta Reifa.
Był deszcz konfetti i stwierdzenie Patricka Sharpa, oddające to, czego świadkami byliśmy w czwartkowe południe. „ Co za miasto, co za drużyna”.
Dariusz Cisowski
Zdjęcia: Jacek Boczarski
Reklama