Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 4 października 2024 12:21
Reklama KD Market

Narodziny dynastii



- Chcemy pucharu – zaczęli skandować po odśpiewaniu hymnu fani Blackhawks zgromadzeni w United Center. Posłuchali, wygrali z Lightning 2:0 i po raz trzeci w ciągu sześciu lat zdobyli srebrny puchar, dając Garemu Bettmanowi, szefowi NHL, pretekst do stwierdzenia „macie w Chicago prawdziwą dynastię”. Święte słowa.

Przez 300 minut pięciu finałowych potyczek „Czarnych Jastrzębi” z „Błyskawicami” zawsze był remis lub minimalna jednobramkowa przewaga jednej ze stron. I nic w tej materii nie zmieniło się przez 37 minut szóstego meczu. Obie drużyny grały dokładnie według powielanego wcześniej scenariusza.

Niesamowity, fenomenalny...

Rozpoczęło się od przewagi gości. W ósmej minucie Steven Stamkos z prawego skrzydła trafił w poprzeczkę. Opatrzność czuwała.
Później gospodarze grając dwa razy w przewadze mieli swoje nadzieje. Za pierwszym razem Marian Hossa otworzył drogę do bramki Teuvo Teravainenowi, ale Ben Bishop obronił łyżwą. Za drugim razem Patrick Kane do Jonathana Toewsa, ale znów na drodze stanął Bishop. Obie interwencje dwumetrowego kolosa z Tampa Bay z rodzaju niesamowitych, lub jak kto woli inaczej, fenomenalnych.
Ale, by nie być dłużnym swojemu vis a vis, Corey Crawford pokazał, że wcale nie gorszy, a może nawet lepszy. W 21 minucie ponownie Stamkos, któremu „Jastrzębie” nie dały jeszcze poczuć smaku celnego trafienia, stanął samotnie przed bramkarzem miejscowych i mógł zrobić wszystkio, absolutnie wszystko. Próbował dwa razy. Bezskutecznie. Corey byłeś niesamowity, lub jak kto woli inaczej, fenomenalny.

Szał dusz i ciał

Udzieliło się to pozostałym. W 38. minucie Patrick Kane posłał do boju Duncana Keitha. Obrońca, który w play off przebywał na lodowisku 700 minut, dając do zrozumienia, że nie istnieją dla niego limity czasowe, strzelał dwukrotnie, tak jak wcześniej Stamkos, ale w odróżnieniu od niego, poprawka własnego strzału pozwoliła krążkowi znależć miejsce w siatce. 1:0. Na lodowisku euforia. Na trybunach szał dusz i ciał.

Ale jednobramkowa przewaga, nie jest przewagą, a nawet jeżeli jest, to tak kruchą, że w każdej chwili może pęknąć i przestać istnieć. Lightning o tym wiedziały rzucając się w trzeciej odsłonie do ataku. Nic z tego nie wynikało. Blackhawks przyjęły napór na własnych warunkach, z dala od bramki, a jak już nie dali rady, to do akcji wkraczał Crawford. W sumie w całym meczu 25 razy. Zawsze obronną rękawicą.

To dodawało wiary. W 55. minucie odebrany w strefie obronnej krążek przejął Brandon Saad. Podał do Brada Richardsa, który mając dogodną sytuacje, nie próbował ją skonsumować, widząc, że nadjeżdżający Patrick Kane zrobi to lepiej. Skąd on wiedział, że tak będzie? Intuicja? A może znajomość wartości, niesfornego jeszcze do niedawna Patricka. Pewnie jedno i drugie. Kane wykorzystał szansę, przełamał strzelecką niemoc, wszak to jego pierwsza bramka w finałach, dająca Blackhawks po raz pierwszy w serii prowadzenie różnicą większą niż jeden gol. 2:0. Puchar Stanleya można już było rozpakować i polerować.

Puchar można było wnieść

Trener „Błyskawic” Jon Cooper trzy ostatnie minuty zagrał va banque, bez bramkarza i z sześcioma atakującymi, ale widać nie rozmawiał z Juliuszem Machulskim, jak to się robi, by przyniosło efekt. Tampa Bay nie była w stanie nic wskórać. Poległa. Po znakomitej grze. Z honorem. Puchar Stanleya można było wnieść.

Po raz pierwszy od 77 lat został podniesiony przed własną publicznością. Rozpoczął, jak na kapitana przystało, Jonathan Toews. Jako drugi Kimmo Timonen, który sięgnął po niego wieńcząc swoją wspaniałą karierę. A później pozostali, z MVP Duncanem Keithem. Pierwszym obrońcą od 2007 roku, któremu to wyróżnienie zostało przyznane. Absolutnie zasłużenie.

Dariusz Cisowski

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama