W przyszłą sobotę 9 maja będziemy wybierać polskiego prezydenta. Wielu z nas pójdzie do tych wyborów z amerykańskim i polskim paszportem. Mamy głosować, czy nie głosować w polskich wyborach?
Lojalność wobec USA
Zwolennicy zaangażowania w nowym kraju osiedlenia przypominają o tym, że przysięga obywatelska zwalniała nas od lojalności wobec innych rządów. Powinniśmy więc skupić się przede wszystkim na umocnieniu naszej pozycji w kraju, który uznaliśmy za swoją nową ojczyznę. Wielu rodaków zgadzających się z tą opinią dodaje jeszcze kilka gorzkich zdań na temat polskiej sceny politycznej – tradycyjnych potępieńczych swarów (których zresztą nie brakuje także i na naszej emigracji). Powinniśmy rejestrować się i głosować od razu po otrzymaniu obywatelstwa – twierdzą jedni. – Polskę zostawmy Polakom. Niech sami się rządzą, bo w końcu większość z nas nie płaci podatków nad Wisłą. Bierny elektorat – to elektorat, z którym nikt nie będzie się liczyć - dodają.
Nie zapominamy o Polsce
Te argumenty na innych działają jak płachta na byka. Wielu z nas nie przestało się interesować Polską, mimo – często całkowitej – asymilacji. Wystarczy zobaczyć tłumy pojawiające się na spotkaniach z polskimi politykami w polskich placówkach dyplomatycznych i w różnych polonijnych miejscach oraz atmosferę dyskusji towarzyszących chociażby okolicznościom katastrofy smoleńskiej. Głosować idą nie tylko uczestnicy antyrządowych demonstracji, ale także osoby nieangażujące się na co dzień w politykę, a uczestniczące w polskich imprezach kulturalnych. „To trochę odruch serca, emocji, a trochę poczucie obowiązku i więzi z krajem” – tłumaczy 51-letnia Joanna, która właśnie zarejestrowała się w internecie do wyborów. „Musiałam tylko sprawdzić, czy mój paszport jest jeszcze ważny. Na szczęście wygasa dopiero w przyszłym roku”.
Nie brakuje też osób, które prowadzą działalność związaną z Polską i płacą podatki po obu stronach oceanu. Jeden z biznesmenów zajmujących się działalnością eksport-import oświadczył mi wprost, że oddanie głosu 9 maja uważa za „oczywistą oczywistość”. „Zagłosuję na kogoś, kto będzie chciał zmienić absurdalny system podatkowy w Polsce i przestanie rzucać kłody pod nogi ludziom zajmującym się działalnością gospodarczą” – powiedział. Na kogo? Przemilczmy, bo nie o agitację wyborczą tu chodzi.
Aurea mediocritas, czyli złoty środek
W tym sporze warto chyba jednak poszukać złotego środka. Bo przecież większość z osiadłych imigrantów w pierwszym pokoleniu (z całym szacunkiem dla osób ciągle próbujących zalegalizować się w USA) posiada prawo do podwójnego obywatelstwa. Oba kraje w podobny sposób podchodzą do problemu – tolerują fakt posiadania drugiego paszportu, ale jednocześnie traktują daną osobę jako wyłącznie swojego obywatela. Ta interpretacja ma oczywiście swoje wady i zalety. (Na przykład Stany Zjednoczone ścigają swoich obywateli za podatki po całym świecie). Pozwala jednak nie odmawiać racji tym, którzy sprawami Polski nie przestali się interesować i chcą skorzystać z przywileju, jaki daje im podwójne obywatelstwo. Warto też pamiętać, że nie każdy kraj pozwala swoim obywatelom zamieszkałym za granicą na udział w wyborach. Niektóre kraje odbierają ten przywilej ludziom niepłacącym podatków. Pod tym względem Rzeczpospolita Polska wykazuje więc sporo dobrej woli. Można narzekać na zbyt małą liczbę lokali wyborczych, ale z moich rozmów w konsulatach w Chicago i w Nowym Jorku wynika, że logistycznie nie dałoby się w dniu wyborów uruchomić ich więcej, bo po prostu w każdej komisji musi zasiąść jakiś urzędnik reprezentujący polskie państwo.
Z drugiej strony jako grupa etniczna możemy mieć dużo większy wpływ na rzeczywistość, biorąc masowo udział w wyborach w USA. Nie tylko na szczeblu prezydenckim, bo tu Polonia ma trochę pecha, skupiając się głównie w „niebieskich”, demokratycznych stanach. Ale w wyborach na szczeblu stanowym i lokalnym możemy mieć wiele do powiedzenia. Organizacje polonijne, w tym Kongres Polonii Amerykańskiej, martwi mały udział osób polskiego pochodzenia w administracji i władzach lokalnych. Bez naszego głosu trudno będzie przełamać legislacyjny zastój w kwestii zniesienia wiz oraz bezczynność i brak reakcji władz w przypadkach znieważania Polaków.
Czy jest o co walczyć?
Warto pamiętać, że w skali statystycznej głosy Polonii są zjawiskiem marginalnym. Liczba biorących udział w wyborach za granicą, przy uwzględnieniu polskiego wskaźnika absencji wyborczej sięgającego 40–50 proc., nie odpowiada nawet jednemu 100-tysięcznemu miastu w Polsce. Bez głosów Częstochowy, Sosnowca, czy Radomia (że wymienimy trzy polskie „stutysięczniki”) ostateczny wynik wyborów nad Wisłą niewiele by się zmienił. Głosy Polonii nie pomogą odwrócić biegu historii. Choć też nie są zupełnie bez znaczenia. To dzięki naszemu poparciu do Sejmu został wybrany poseł Adam Kwiatkowski (PiS), który jako jeden z nielicznych przyjechał szukać poparcia za oceanem. I teraz stara się upominać w Sejmie o interesy Polonii.
Lęki politycznego establishmentu przed Polakami głosującymi za granicą są tym bardziej nieuzasadnione, że emigranci popierają oba główne ugrupowania – Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość. Tak przynajmniej było w poprzednich wyborach prezydenckich. O ile Polacy w Kanadzie i w Stanach Zjednoczonych gremialnie popierali kandydata Prawa i Sprawiedliwości, o tyle w Irlandii, Wielkiej Brytanii i innych krajach Europy, przy podobnej frekwencji, głosowali raczej na kandydata PO. W wyborach prezydenckich w 2010 roku w USA Lecha Kaczyńskiego poparło 70,9 proc. wyborców, Bronisława Komorowskiego – 28,2 procent. W Wielkiej Brytanii było odwrotnie: Komorowski miał 72 proc., a Kaczyński – 28 procent. Polityczny bilans wychodzi więc na zero. Kogo zatem może drażnić, że 9 maja część z nas zechce w sposób czynny zademonstrować swoje zainteresowanie sprawami starego kraju?
Jolanta Telega
[email protected]
Zdjęcia: Dariusz Lachowski
Reklama