Kochał przyrodę, wędrówki i śpiewanie. Prawie nie rozstawał się z gitarą. Z grupą przyjaciół chodził lub jeździł na rowerze po górach w okolicach Buska i dalej. Przy ogniskach śpiewali piosenki Dylana, The Rolling Stones, The Who. Jeszcze jako licealista zaczął śpiewać również swoje własne. W 1971 roku podczas długiej wyprawy w góry zdecydowali się wystąpić na Giełdzie Piosenki Turystycznej w Szklarskiej Porębie. Silną motywacją były wydawane uczestnikom bezpłatne obiady, bo z pieniędzmi było krucho. Pod szybko wymyśloną nazwą Wolna Grupa Bukowina zaśpiewali piosenkę „Ponidzie” i dostali za nią nagrodę.
Trudno wyliczyć wszystkie festiwale i przeglądy piosenki turystycznej i studenckiej, na których byli nagradzani i wyróżniani. Jeździli po całym kraju, ich piosenki były śpiewane na niezliczonych wycieczkach i biwakach, przy wtórze gitar i trzasku iskier z ognisk. Choć nie nagrywali płyt, byli znani i kochani. Stały trzon zespołu stanowili – obok Bellona – Grażyna Kulawik, Wojciech Jarociński i Wacław Juszczyszyn, ale grupa była otwarta, przeszło przez nią kilkudziesięciu artystów.
Żeby porozmawiać o poezji albo czegoś się nauczyć, każdy przychodził do Wojtka z butelką. Kiedy prosiłam, żeby nie przynosili alkoholu, pukali się w głowę"
Z żoną Wojtka Bellona - Joanną rozmawiamy o jej życiu z artystą.
Poznali się w 1973 roku na Famie w Świnoujściu. Ona pojechała tam na wczasy, a że studiowała etnografię razem z Grażyną Kulawik – spotkała się z grupą. Wczasy się skończyły, ale Wojtek zaproponował, żeby została do końca.
– Kiedy wyjeżdżaliśmy, zaprosił mnie na Giełdę do Szklarskiej Poręby. Powiedziałam „tak”. Zabrałam śmierdzący rybami plecak ojca, który był wędkarzem, jednoosobowy namiot, bo zawsze byłam niezależna, i pojechałam. Wojtek od razu dopisał mi do tego malutkiego namiotu dwóch kolegów i zaczęła się cudowna Giełda. A potem pojechaliśmy do Zakopanego. Chodziliśmy po górach i śpiewaliśmy. On tworzył cały czas. Mnóstwo jego wierszy nie przetrwało, bo pisał na serwetkach, na jakichś świstkach, to ginęło, zawieruszało się. Straszna szkoda – wzdycha Joanna.
Pobrali się, urodziła im się Ola. Jak to w małżeństwie, bywały nieporozumienia. O co? – Ja trochę oczekiwałam stereotypu małżeńskiego; trzeba było coś zrobić, a mój artysta nie potrafił wbić gwoździa w ścianę. Starał się, ale nie umiał wielu rzeczy. Denerwowała mnie też jego niepunktualność. Nie można było na niego liczyć, bo gdzieś go coś zajęło, nie wrócił na czas. To były nasze główne problemy. Ale kiedy czasem miałam pretensję, mówił: „Jaki ja jestem, to ty zobaczysz, jak mnie już nie będzie”. I tak się stało. Bo on był fantastycznym człowiekiem, wspaniałym ojcem i świetnym mężem, a przede wszystkim był wolny i dawał wolność. Zawsze mówił, że ja też muszę mieć swoje życie, swoje sprawy. Potem, choć boleśnie, przekonałam się, że miał rację. Bo jak go zabrakło, to nie zostałam z niczym; miałam krąg swoich znajomych, swoje zajęcia.
Jakim był człowiekiem? – Dobrym. Kryształowo dobrym i bezinteresownym. W domu nawet jak coś przeskrobał, to padał do kolan, całował po rękach. I jak się na takiego gniewać? Kontakt z Olą miał świetny. Brał ją na barana i szedł w miasto – „Pod Jaszczury”, na rynek, na koncerty…
Bardzo dużo czytał. – Ale nie był molem książkowym, żył normalnie. Rozmawiał z profesorami filozofii, etnografii, archeologii, zapraszali go na swoje dyskusje, bo był dla nich partnerem – wspomina Joanna. – Najważniejsze książki filozoficzne przeczytał w gimnazjum, ale jako student filozofii był rebeliantem. „Nie będę zdawał nauk politycznych!” I nie robił innych przedmiotów, które miał w nosie. Studiował, rozwijał się, ale formalności nie dopełniał i studiów nie skończył.
Wojciech Bellon zmarł, mając 33 lata. Wiele mówiono wtedy o alkoholu jako przyczynie śmierci. – To nie tak. Wojtek miał chorobę alkoholową, ale tak jak we wszystkim, w tej chorobie też był inny – mówi żona legendarnego artysty. – Był taki kochany i dobry. I nie było po nim widać, że pił, więc nikt nie wierzył, że on ma problem. Żeby porozmawiać o poezji albo czegoś się nauczyć, każdy przychodził z butelką. Kiedy prosiłam, żeby nie przynosili alkoholu, pukali się w głowę. Dla niego to było strasznie trudne, bo miał pokusę na każdym kroku, nikt go nie oszczędzał. Wreszcie trafił do szpitala na odwyk. Ale odwyk polegał wtedy na unieruchomieniu pacjenta i podawaniu środków uspokajających. Leżał tyle czasu, że porobiły się zatory. Wojtek umarł na zator arterii płucnych.
W każdą rocznicę jego śmierci moje stygmaty się otwierają. Przez te 30 lat nigdy nie spotkałam nikogo, kto mógłby go zastąpić w moim życiu chociaż w części, kto dorastałby mu choć do pięt. Miałam szczęście, że byłam z takim człowiekiem – kończy Joanna, smutno się uśmiechając.
Krystyna Cygielska
[email protected]
fot. Z archiwum rodzinnego Joanny Belon
Zdjęcie główne: Joanna i Wojtek, z tyłu Jacek i Bożena Kleyffowie. Kraków 1976 r.