Choć z końcem 2014 roku oficjalnie skończy się zbrojna interwencja Zachodu w Afganistanie, zachodni żołnierze wciąż pozostaną pod Hindukuszem, by nie dopuścić do upadku rządu i porządku, ustanowionych przez nich podczas trwającej 13 lat inwazji.
Zanim wybije Nowy Rok Afganistan mają opuścić ostatni żołnierze z sojuszniczej armii Zachodu, która w swoim apogeum liczyła nawet 150 tys. ludzi. Ale wycofanie zachodnich wojsk spod Hindukuszu nie będzie oznaczać końca wojny dla Afgańczyków.
Po trzynastu latach wojny, wydanych na nią miliardach dolarów i śmierci 3,5 tys. zachodnich żołnierzy (najwięcej, bo 2,2 tys. Amerykanów i pół tysiąca Brytyjczyków), afgańscy talibowie, pokonani i przegnani z kraju jesienią 2001 r., znów - do spółki z innymi sprzymierzonymi z nimi partyzanckimi armiami – kontrolują jedną trzecią kraju i choć nie oblegają stolicy, Kabulu, to niemal co tydzień dokonują tam zamachów bombowych.
Rok 2014, ostatni rok zachodniej obecności wojskowej w Afganistanie okaże się dla tego kraju najkrwawszym od lądowania aliantów z Zachodu w 2001 r.
Wiosną, zachęceni wycofaniem się zachodnich wojsk z pierwszych linii frontów, afgańscy partyzanci ruszyli do najpotężniejszej od lat ofensywy. Liczące 350 tys. żołnierzy wojsko rządowe nie pozwoliło odebrać sobie żadnej ze stolic 34 prowincji, ani kontroli nad najważniejszymi drogami kraju. Nie było jednak w stanie przeciwstawić się partyzantom, którzy przejęli kontrolę nad większością terytoriów w ich dawnych twierdzach - południowej prowincji Helmand (niedawno wzięli szturmem i przejęli nawet na kilka dni tamtejszą bazę Camp Bastion, służącą do niedawna za kwaterę główną brytyjskich wojsk w Afganistanie), południowo-wschodnich: Ghazni (tam stacjonowali Polacy), Paktii, Paktice i Choście, wschodnich Nangarharze i Kunarze, podkabulskich Wardaku, Logarze i Laghmanie.
Talibowie i ich sojusznicy, wywodzący się z południowych ludów Pasztunów rozpanoszyli się nawet na afgańskiej północy, gdzie nigdy nie cieszyli się poparciem wśród tamtejszych Tadżyków i Uzbeków. Latem partyzanci przejęli praktycznie kontrolę nad prowincją Kunduz, przenieśli wojnę do Badghisu i Baghlanu.
W ciężkich walkach z partyzantami, w których nie uczestniczyli już zachodni żołnierze (wycofali się z pola bitwy już latem 2013 r., cedując odpowiedzialność za wojnę na Afgańczyków), zginęło w tym roku ok. 5 tys. afgańskich żołnierzy i policjantów, więcej niż żołnierzy Zachodu w ciągu 13 lat inwazji.
Jeśli do zabitych i rannych doliczy się dezerterów, uciekających z wojska z powodu niskiego żołdu, kiepskiego uzbrojenia i dowództwa oraz braku opieki medycznej, okazuje się, że co roku afgańskie wojsko traci jedną piątką swoich żołnierzy. Amerykańscy wojskowi uznali, że ponosząc takie straty rządowa armia z Kabulu nie będzie w stanie samodzielnie uporać się z partyzantami i jesienią przekonali prezydenta USA Baracka Obamę, by pozostawionym po 2014 r. Afganistanie 10 tys. żołnierzom amerykańskim (ich obecność i utworzenie 5 baz wojskowych USA reguluje specjalna umowa) zezwolił na dalsze toczenie wojny z afgańskimi partyzantami. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mieli oni jedynie szkolić Afgańczyków.
Piętnaście tysięcy zachodnich żołnierzy i instruktorów (poza Amerykanami w Afganistanie pozostanie jeszcze ok. 4 tys. żołnierzy z innych państw Zachodu) ma wesprzeć afgańskie wojsko w wojnie z talibami. Zdaniem wojskowych ekspertów taka armia jest wystarczająco liczna i silna, by skutecznie prowadzić wojnę z partyzantami za to nie rzuca się w oczy ludności tubylczej i nie sprawia wrażenia wojsk okupacyjnych. Nie brakuje głosów, że jedną z przyczyn rozniecenia na nowo afgańskiej wojny było zwiększenie liczebności zachodnich wojsk i rozmieszczenie ich na ziemiach Pasztunów.
Obecność Amerykanów znacznie utrudni w przyszłym roku życie afgańskich partyzantów i da czas na szkolenie i zdobycie doświadczenia tworzonej pospiesznie, zaledwie od czterech lat, armii rządowej (jedną z przyczyn fatalnego w skutkach opóźnienia była inwazja zbrojna Zachodu na Irak i skierowanie tam wszystkich środków i uwagi). Tegoroczne wojenne sukcesy afgańskich partyzantów brały się głównie z tego, że mogąc nie obawiać się już amerykańskiego lotnictwa, mogli nacierać oddziałami liczącymi nawet po kilkuset ludzi.
W przyszłym roku, choć z pewnością spróbują szczęścia ponownie, walczyć z wojskiem rządowym będzie im znacznie trudniej. Od stycznia Amerykanie nie tylko ponownie wyślą swoje samoloty i śmigłowce do walki z partyzantami, ale znów będą mogli przeprowadzać nocne pacyfikacje afgańskich domostw i wsi, czego kategorycznie zabronił im w 2011 r. ówczesny prezydent Hamid Karzaj. Uważał on, że nocne rajdy komandosów, a także powietrzne ataki powodują zbyt wiele ofiar wśród ludności cywilnej, co nastawia ją przeciwko rządowi w Kabulu. Jego następca Aszraf Ghani albo nie podziela obaw swojego poprzednika, albo bardziej niż on obawia się partyzantów, ponieważ sam ubłagał Amerykanów, by nie przerywali swego zaangażowania w wojnę i dał im wolną rękę w prowadzeniu wojny z talibami.
Wojciech Jagielski (PAP)
Reklama