Adam Maciejewski: nigdy marzenie o UFC nie było tak bliskie spełnienia
- 10/04/2014 12:30 PM
Jedyny polonijny zawodowiec MMA w Illinois, podpisał menedżerski kontrakt ze słynnym Monte Coxem. Oznacza to, że drzwi do elitarnej organizacji Ultimate Fighting Championship (UFC) zostały przed Adamem Maciejewskim uchylone. Jak bardzo, okaże się 11 października w UIC Pavilion. Tego dnia wejdzie on do klatki z Raymondem Lopezem. Zwycięstwo będzie potężnym krokiem do spełnienia marzeń o UFC.
W młodości nie należał do grzecznych chłopców. Zawsze jak coś się działo, to nigdy tam nie brakowało i jego. Chciał zostać pięściarzem, ale w rodzinnym Kraśniku nie było sekcji bokserskiej. W szóstej klasie szkoły podstawowej zapisał się na karate, by ostatecznie wylądować, tam gdzie lądowała większość jego rówieśników. Na zapaśniczej macie. Zapasy w stylu wolnym były sportem numer jeden w Kraśniku.
-Rozpocząłem treningi w 1995 roku, wspomina Adam Maciejewski. - Był to świetny okres w historii sekcji. Idolem, któremu każdy chciał dorównać był Jerzy Nieć, olimpijczyk z Seulu, brązowy medalista mistrzostw świata. On był przykładem tego, że nawet w niewielkim miasteczku jakim był Kraśnik można coś osiągnąć, wybić się, przeżyć sportową przygodę. To mobilizowało do pracy i do osiągania coraz lepszych wyników. W 1998 roku zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów, dwa lata później srebrny medal. Byłem najlepszy w Polsce w sumo. Brałem udział w mistrzostwach świata juniorów we Francji. Byłem w kadrze olimpijskiej. Drzwi do kariery miałem otwarte. Czułem jednak, że w zapasach, to co miałem osięgnąć, już osiągnąłem. Szukałem nowych wyzwań, nowych możliwości kształtowania siebie.
American Dream
O Ameryce śnił od dziecka. Chciał tam być, tam spełniać chłopięce marzenia. Okazja nadarzyła się w 2001 roku. Wyjechał na zawody do Colorado Springs i został. Mógł realizować amerykański sen o lepszym życiu, snuć plany przyszłych sportowych sukcesów.
- Ameryka z oddali wyglądała zupełnie inaczej. Kiedy tutaj znalazłem się, to już nie była ona taka kolorowa i ładna. Było ciężko, niekiedy nawet bardzo, ale nigdy nie narzekałem, nawet wtedy, kiedy pracowałem po dwanaście godzin, siedem dni w tygodniu. Były takie dni, że jak przyjeżdżałem do domu, to nie miałem sił wyciągnąć z samochodu swoich rzeczy.
Nie myślał wtedy o MMA, próbował znaleźć coś co byłoby związane z zapasami. Bezskutecznie.
- Byłem sam. Miałem wprawdzie brata, ale on jeździł truckiem i praktycznie był gościem w domu. Nie miał mi kto doradzić, podpowiedziać, wskazać kierunek. Jak po raz pierwszy oglądnąłem pojedynek MMA, wiedziałem już, że to jest to, czego szukam. Zawsze lubiłem walkę, rywalizację, fascynowało mnie coś ekstremalnego. Ponownie odezwała się we mnie dusza rozbójnika. Nie mogłem doczekać się chwili kiedy wejdę do klatki.
Życiem często rządzi przypadek. Zadziałał on i tym razem. Spotkał trenera MMA, dostał jego wizytówkę. Poszedł na trening i tak się zaczęło.Uskutecznił realizację swojego American Dream.
Po miesiącu treningów z Keithem Hackneyem zdecydował się na pierwszą walkę. Jeszcze nie w klatce, w ringu. Z Samem Hogerem, przeciwnikiem bardziej doświadczonym i więcej od niego umiejącym.
- Z perspektywy czasu wiem, że wtedy trochę się zagalopowałem. Co z tego, że posłałem go na początku walki na deski. Później to on przejął inicjatywę i przegrałem przez dźwignię. Druga walka wyglądała już zupełnie inaczej. Wygrałem w dwunastej sekundzie przez nokaut.
Trzecią walkę przegrał, ale w pięciu następnych nie dał się już pokonać. Słowa wypowiedziane przez Keitha Hackneya, że ma szansę stać się gwiazdą organizacji IFL jakby zaczęły stawać się faktem. Niestety kontuzja, konsekwencją której była skomplikowna operacja kolana, zatrzymała jego karierę w miejscu.
Powrót po czterech latach
Miał świadomość tego, że największym jego atutem jest to, że był zapaśnikiem. Wszyscy najlepsi na świecie zaczynali od zapasów. Później doskonalili boks, judo, jiu-jitsu. Szedł tą samą drogą. Trenował boks z Andrzejem Fonfarą. Coraz lepiej operował łokciami, nauczył się umiejętnie rozkładać siły, sprowadzanie do parteru było tym, co kochał najbardziej i czym najczęściej torował sobie drogę do zwycięstw. Zmiksował wszystko w jedną całość i to musiało dać wyniki.
Pierwszą walkę po czteroletniej przerwie wygrał z Rafałem Niedziałkowskiem. Dwie ostatnie w tym roku z Jewgienijem Boldyrowem w Kraśniku i Scottem Hough w UIC Pavilion, również zakończyły się jego zwycięstwami.
Na kolejne nie trzeba będzie długo czekać. 11 października ponownie w UIC Pavilion wejdzie do klatki, by tam zmierzyć się z Raymondem Lopezem. Jest on młodszy od Maciejewskiego o siedem lat, tego samego wzrostu, lecz prawie 50 funtów lżejszy. W swojej dotychczasowej karierze stoczył piętnaście walk wygrywając dziewięć.
- Lopez jest bardzo solidym amerykańskim średniakiem. Dobrze boksuje, jest wytrzymały na ciosy, ma duże serce do walki. Nie będzie łatwym przeciwnikiem, ale zdaję sobie sprawę z tego, jak ważna jest to dla mnie walka. Wyrałem sześć ostatnich pod rząd, jeśli wygram siódmą, to moje szanse na awans do elitarnej organizacji UFC znacznie wzrosną, tym bardziej, że podpisałem ostatnio kontrakt menedżerski z Monte Coxem. Ma on pod swoją opieką najlepszych w MMA, m. in. Tima Sylvia i Matta Hughes. Czuję, że nigdy marzenie o UFC nie było tak bliskie spełnienia. Przygotowania do walki trwały osiem tygodni. Nieco zakłóciły je choroby i kontuzje, ale jak sam twierdzi jest dobrze przygotowany do odniesienia kolejnego zwycięstwa.
- Ostatni tydzień przed walką będzie czasem wyciszonym. Pełna koncentracja, spokój, relaksujące bardzo lekkie treningi, służące głównie temu, by mnie nie zjadł stress.
Adam Maciejewski nie ukrywa, że bardzo zależy mu na tym, by w UIC pojawiła się spora grupa polskich kibiców. Nie zgodził się z tym, że MMA ma w środowisku polonijnym wielu zwolenników.
-Bo jak się z tym zgodzić, skoro na walkach z moim udziałem nie spotykam zbyt wielu rodaków. Tu nie wystarczy deklarować zainteresowanie tym sportem. Liczą się ci, którzy zasiadają na trybunach, dopingują, mają satysfakcję z odniesionego zwycięstwa. Większą rolę powinny odegrać również media polonijne. Mam wrażenie, że nie do końca w dostateczny sposób promują one sporty walki, mobilizują do zainteresowania się nimi. Przecież moje sukcesy, czy sukcesy Andrzeja Fonfary, powinny być dorobkiem całego polonijnego środowiska, powodem do tego, by się o nim mówiło, doceniało i podkreślało jego wartość i znaczenie.
Dariusz Cisowski
Zdjęcia: archiwum Adama Maciejewskiego
Reklama