- W marcu 1980 roku odprowadziłem Anię Jantar na lotnisko Kennedy na samolot do Warszawy. Zrobiłem jej zdjęcie, kiedy dzwoniła do Polski z budki telefonicznej. Okazało się, że to jej zdjęcie ostatnie − wspomina chicagowski muzyk Adam Glinka.
14 marca 1980 roku, na minutę przed lądowaniem, kapitan samolotu IŁ-62 Paweł Lipowczan zgłosił wieży kontrolnej na Okęciu awarię podwozia. Chwilę potem samolot runął na ziemię. Zginęła 10-osobowa załoga i 77 pasażerów, wśród nich Anna Jantar.
Oglądając relacje z poszukiwań malezyjskiego samolotu Glinka nie może się uwolnić od wspomnień. "To szok, który nie opuszcza nas przez długie lata" - mówi w rozmowie z "Dziennikiem Związkowym" muzyk. Tragedia pasażerów i ich najbliższych, którą śledzi cały świat, przywołuje w nim wydarzenia sprzed 34 lat. Tym bardziej, że był krok od śmierci. Gdyby nie prośba właściciela klubu, by przedłużyć pobyt, byłby w tym samym samolocie co Jantar.
- Ania przyleciała do Chicago pod koniec 1979 roku na występy do polonijnego klubu Europejska Lounge. Nieco wcześniej właściciel klubu, Walter Lenczowski, kupił salę na 800 osób na północy miasta. W sylwestra odbyło się huczne otwarcie nowego lokalu pod nazwę Milford. Gwiazdą była oczywiście Ania. Śpiewała z zespołem Perfect. W tym czasie z moim zespołem Tragap występowałem w Clifton w New Jersey, koło Nowego Jorku. Pod koniec stycznia dołączyła do nas Ania. Razem koncertowaliśmy w klubie Zodiak - opowiada Adam Glinka.
Poznali się w Warszawie podczas jakiegoś programu rozrywkowego. Dziś Glinka nie pamięta, czy był to „Podwieczorek przy mikrofonie”, czy może inny program. Pamięta natomiast, że świetnie się z nią współpracowało, "ponieważ nie miała w sobie nic z gwiazdorstwa, była wspaniałym, szczerym kumplem".
Kiedy wsiadała do samolotu pełna była planów. W czasie wspólnej pracy za oceanem niejednokrotnie zwierzała się Glince, że myśli o przejściu na inny, bardziej ambitny repertuar. Nie była to jednak dla niej łatwa decyzja. - Ambitna muzyka trafia do wąskiego kręgu odbiorców, a Ania miała już przecież wielu wielbicieli. W Polsce kochano ją właśnie za to, co śpiewała, za melodyjne piosenki. Na trasach po kraju dawała dwa koncerty dziennie, a w weekendy nawet cztery. PRL i imprezy pod hasłem "ludziom dobrej roboty" gwarantowały artystom pracę od rana do nocy. Ania była piosenkarką z górnej półki, propozycji miała mnóstwo.
W Stanach Zjednoczonych grało się wówczas dla Polonii, która pod koniec lat 70. w niczym nie przypominała "prawdziwej" Ameryki. Czuło się pewien prowincjonalizm i chyba tylko dobrze zaopatrzone sklepy w polonijnym Chicago przypominały o tym, że to inny system.
- Ania często nabijała się z wywiadów, jakich po powrocie do kraju z "turnee" w USA, udzielały mediom polskie gwiazdy. Krótko mówiąc, opowiadały niemające odbicia w rzeczywistości przeróżne dyrdymałki. Sama też miała pomysł na śmieszną wypowiedź. W Clifton graliśmy kilka tygodni, ostatni koncert z Anią przypadkowo ktoś nagrał na taśmę magnetofonową. Piękna pamiątka... - snuje opowieść Glinka.
Do Warszawy Anna Jantar odlatywała w czwartek 13 marca. - Przed wyjazdem załatwiła jeszcze parę spraw, spotykała się ze znajomymi. W środę telefonowała do domu, długo rozmawiała ze swoją mamą. "Pojutrze zobaczymy się" − zapewniała. Potem mówiła coś do małej Natalii, która była jej oczkiem w głowie, jej całym życiem. Bardzo za nią tęskniła. Dziecko właśnie miało obchodzić czwarte urodziny. Ania i tak nie zdążyłaby na nie. Samoloty do Polski latały wtedy tylko dwa razy w tygodniu.
Ostatnie godziny wspólnej podróży na lotnisko i chwile rozstania utkwiły Glince głęboko w pamięci. - W czwartek, w dzień odlotu, zaczął padać śnieg. Właściwie dopadła nas śnieżyca, było ponuro, nieprzyjemnie. Bardzo długo jechaliśmy na lotnisko Kennedy'ego. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że loty zostały wstrzymane. Nie było pewności czy "Kopernik" odleci. Odprowadziłem Anię pod samo wejście. Tak, wtedy to nikomu nie przeszkadzało. Przez szybę oglądaliśmy jeszcze oblodzony samolot LOT-u. Głośno zastanowiłem się, czy to w ogóle doleci. "To ruska maszyna, tyle razy latała, to i teraz doleci" − zauważyła Ania.
Na pokład samolotu najpierw weszła amerykańska drużyna bokserska. Wszyscy ubrani w klubowe dresy, lecieli na mecze do Polski. Potem zaczęto wpuszczać pozostałych pasażerów.
- Pożegnałem się z Anią. Widziałem, jak wchodzi do samolotu. Te kretyńskie plotki, a to, że nie było jej w samolocie, a to, że porwał ją arabski szejk - to absurd. Byłem tam do końca. Samolot wystartował nieco po 21. z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Wróciłem do domu niczego nie przeczuwając - mówi nasz rozmówca.
I dodaje: - Ten ostatni wieczór, drogę na lotnisko i wszystko, o czym rozmawialiśmy wtedy i wcześniej doskonale pamiętam. Często mówiła mi o swoich, czasami bardzo osobistych, sprawach. Prawdą jest, że myślała o rozwodzie z Kukulskim. Nie wracała do kraju dla jakiegoś faceta, lecz dla dziecka. Była wprawdzie zauroczona pewnym zdolnym perkusistą (nie widzę powodu by podawać jego nazwisko), lecz miała do niego poważne zastrzeżenia. Był inny, straszliwie gburowaty. Ta inność fascynowała Anię, a równocześnie odrzucała.
Anna Jantar miała zaledwie 29 lat. W chwili śmierci była na topie. - "Tyle słońca jest w areszcie, nie widziałeś tego jeszcze, popatrz, o popatrz!" − wygłupialiśmy się po występach śpiewając ten jej wielki przebój z nieco przerobionym tekstem. Śmiała się głośno... i właśnie taką roześmianą Anię, pełną życia i energii pamiętam do dziś.
(me)
35 lat temu zginęła Anna Jantar. Chicagowski muzyk Adam Glinka wspomina ostatnie chwile artystki
- 03/14/2015 03:44 PM
Reklama