Ameryka od środka
Władze stanowe Florydy popadły w konflikt z Departamentem Sprawiedliwości. Z woli gubernatora wszczęto tam akcję, której celem jest usunięcie z list wyborczych wszystkich tych osób, które nie mają prawa do głosowania, ponieważ nie posiadają amerykańskiego obywatelstwa. Teoretycznie jest to krok uzasadniony, bo ideałem byłoby to, żeby w Ameryce głosowali wyłącznie ludzie do tego uprawnieni. W praktyce jest to jednak temat niezwykle skomplikowany i mocno polityczny.
Gubernator generalny Eric Holder zażądał przerwania procederu “czyszczenia” list wyborczych i wysunął dwa podstawowe zarzuty. Po pierwsze, na liście prawie 3 podejrzanych wyborców, którzy mają zostać sprawdzeni przez władze, znaczna większość to osoby rasy czarnej oraz Latynosi, co stwarza wrażenie, iż jest to akcja mająca również skryty cel – odsunięcie od urn mniejszości, które zwykle głosują na demokratycznych kandydatów. Po drugie Holder zwrócił uwagę na fakt, iż istnieje federalne prawo zakazujące usuwania kogokolwiek z list wyborczych na mniej niż 90 dni przed wyborami, a ponieważ na Florydzie odbędą się w sierpniu prawybory, listy wyborcze powinny być do tego czasu nietykalne.
Władze Florydy przerwały przeglądanie list wyborczych, ale bynajmniej nie dlatego, że przestraszyły się rządu federalnego. Powiadomiono po prostu, że wspomniana lista nazwisk jest “niedokładna i zawiera błędy” i dlatego musi zostać sporządzony nowy dokument. Czyli cały ten proceder został tylko na jakiś czas zawieszony.
Wszystko to świadczy o sprzecznościach, jakie nękają amerykański system wyborczy od wielu lat. Z jednej strony prawica nalega, by każdy wyborca był zawsze sprawdzany na podstawie jakiegoś dowodu tożsamości i by można było sprawdzać status imigracyjny ludzi oddających głos. Jednak pomysły tego rodzaju zawsze wywołują sprzeciwy liberałów, którzy utrzymują, że tego rodzaju wymogi to dyskryminacja, mająca na celu pozbawienie prawa do głosowania mniejszości rasowych oraz ludzi biednych, którzy często żadnego dowodu tożsamości nie mają.
Problem w tym, że rację w tym sporze mają obie strony. Niemal w każdym demokratycznym kraju świata identyfikacja wyborcy jest najważniejszym punktem prawa elekcyjnego. Nie jest to żadna dyskryminacja, tylko całkiem uzasadniony wymóg, gwarantujący prawidłowość wyborów. Natomiast w USA na listach wyborczych figurują często ludzie zmarli, osoby przebywające w więzieniach, dzieci oraz nielegalni imigranci. Na Florydzie, podobnie jak w wielu innych stanach USA, należałoby zatem zacząć od pytania – jak to jest możliwe, że osoba nieposiadająca obywatelstwa znalazła się na liście wyborczej?
O ile sam wymóg identyfikowania każdego wyborcy i sprawdzania jego statusu imigracyjnego nie jest aktem dyskryminacji, zdarza się, że się nim staje, bo jest wykorzystywany jako narzędzie walki politycznej. Tego rodzaju manipulacje są przestępstwem i powinny być ścigane, ale wcale nie znaczy, że należy z tego powodu sprzeciwiać się każdemu systemowi prawidłowego identyfikowania głosujących.
Na Florydzie już wszczęto kilka spraw sądowych przeciw decyzji o sprawdzaniu list wyborczych. Powstaje jednak proste pytanie – czy lepiej jest to wszystko zostawić tak jak jest, narażając się w ten sposób na nieprawidłowości wyborcze, czy może korzystniej byłoby zbudować jakiś sensowny, totalnie apolityczny system weryfikacji wyborców? Odpowiedź wydaje się oczywista, ale nie w Waszyngtonie, gdzie wszystko tonie w partyjnych rozgrywkach politycznych.
Może to pogląd staroświecki, ale uważam, że żądanie, by wyborca pokazał przed oddaniem głosu choćby prawo jazdy, nie jest zamachem na konstytucję, lecz formą ochrony jej postanowień.
Andrzej Heyduk