Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 3 października 2024 16:29
Reklama KD Market

"Nie jestem pięknoduchem". Z poetą Adamem Lizakowskim rozmawia Janusz Kopeć

 


Adam Lizakowski, poeta, tłumacz, promotor polskości w Stanach Zjednoczonych, przebywa poza granicami kraju od 1981 roku. Autor ponad 10 tomików wierszy. Wielokrotnie nagradzany za swoją twórczość w Polsce i Stanach Zjednoczonych. Od 1991 roku mieszka w Chicago.


 


•        •        •


Jakim poetą jest Adam Lizakowski?


– Gdy rozmawia się o poezji, większość rodaków ma na myśli poezję romantyczną. Romantycy "pisali uczuciem",  z sentymentem i melancholią. Dla nich ptaszek wesoło śpiewał, strumyk szumiał radośnie. Na mnie to nie działa, nie jestem pięknoduchem. Bliższa jest mi poezja postmodernistyczna. Dla postmodernistów wiatr wyje w mieście, sny to koszmary. Wiarę i miłość zastąpiono rozpaczą i alienacją. Problemy z adaptacją, utrata wiary w człowieka, religię i państwo, ogólnie mówiąc pesymizm, sarkazm, paradoks, ironia podlewana bólem istnienia.


 


Jak zmieniła się tematyka twoich wierszy przez ostatnie  dwie, trzy dekady?


– Tematyka się nie zmieniła od "Złodziei czereśni" z 1990 roku do "Pieszyckich łąk", wydanych w 2010 roku. Nadal interesują mnie emigranci. Przez te wszystkie lata pozostałem wierny tematowi emigracji i adaptacji  nowo przybyłych. Piszę o ich „Ziemi Obiecanej", marzeniach, rozczarowaniach i porażkach. Są też sukcesy i blaski. Portretuję to bez współczucia, sympatii,  radości i satysfakcji. Bezosobowo, będąc biernym obserwatorem. Ameryka w polskiej współczesnej literaturze nie istnieje. Ameryka dla polskiej poezji to wciąż nieodkryta wielka żyła złota.


 


Masz specyficzny styl, portretujesz w sposób brutalny rzeczywistość. Czy poeta winien być zaangażowany społecznie i politycznie?


– Poeta nie powinien się angażować w politykę. Najlepszym przykładem może być Ezra Pound, poeta, krytyk i teoretyk modernizmu. To on dopomógł wielu największym modernistom pierwszej połowy XX wieku w literackich „narodzinach".  Wiele mu zawdzięczają T.S. Eliot, Robert Frost i pisarze James Joyce, Ernest Hemingway. Wiadomo, jak Pound skończył z powodów politycznych.  Dlatego uważam, że poeta nie powinien angażować się w społeczno-polityczne sprawy.


 


Częściej mówimy o złu i krzywdach, niż o dobru i życzliwości. Brzydota częściej towarzyszy człowiekowi, niż piękno. Niestety, moja poezja skupia się bardziej na ciemnej, brutalnej stronie życia emigranta, niż na jasnej. Więcej jestem zainteresowany tym, co jest wokół mnie teraz i tutaj, niż tym, co dzieje się w kraju. To wyróżnia moją twórczość od twórczości innych poetów emigrantów.


 


Dlaczego izolujesz się od Polonii? Nie jesteś zresztą wyjątkiem, czynili to także inni, ot choćby Czesław Miłosz i Tymoteusz Karpowicz.


– Nie będę się wypowiadał za nieżyjących już poetów. Polonia nie jest zdolna sprostać jakimkolwiek oczekiwaniom materialnym twórców tutaj mieszkających. Nie tylko poetów, ale i rzeźbiarzy, malarzy, aktorów, filmowców… Nie chodzi mi tutaj o pieniądze, one nie są najważniejsze. Chodzi o budowanie polskiej kultury – jaki piękny frazes! Bez wsparcia społeczności polonijnej nic się nie da zrobić. Ja sam wiele lat "podarowałem"  Polonii amerykańskiej. Wszystkie moje spotkania autorskie czy literackie były bez żadnego zaangażowania materialnego. Przez wiele lat, będąc właścicielem księgarni literackiej „Golden Bookstore", zorganizowałem ponad sto spotkań z polonijnymi artystami, finansując wszystko w stu procentach. Był to piękny okres w moim życiu. Swoje zrobiłem, dałem co miałem najpiękniejszego i bardzo mile to wspominam.  Zrobiłem miejsce dla młodszych.


 


Dużo podróżujesz po świecie. Powiedz o swoich spotkaniach na Podkarpaciu; to moje rodzinne strony. Pokłoniłeś się Marii Konopnickiej w jej dworku w Żarnowcu? Jakie przywiozłeś stamtąd wrażenia?


– Dzięki poezji zobaczyłem „kawałek wielkiego świata", także Podkarpacie. Byłem z odczytem poetyckim na Uniwersytecie Rzeszowskim – gościem  redakcji kwartalnika FRAZA, Miejskiej Biblioteki Publicznej w Krośnie, a także organizacji „Wspólnota Polska".  Nadarzyła się okazja zobaczenia południowo-wschodniej Polski. Byłem u Marii Konopnickiej w Żarnowcu, widziałem jej dworek, ofiarowany przez polskie społeczeństwo, obecnie muzeum. Zobaczyłem polskie szyby naftowe w Bobrówce. Siedziałem na krześle Ignacego Łukasiewicza w jego biurze. Widziałem setki lamp naftowych w muzeum w Krośnie. Zobaczyłem Bieszczady, skansen sanocki. Spacerowałem po Jaśle, wzgórzach nad Soliną. Robiłem znak krzyża przed ikonami w Muzeum Historycznym w Sanoku i podziwiałem oryginalne malarstwo – nie reprodukcje –  Zdzisława Beksińskiego. Tyle wspaniałych wrażeń i doznań, i to wszystko dzięki poezji. Powstał też skromny tomik "Wiersze z nafty".Czekam teraz na wydawcę. Może ktoś z dużą "kasiorą" zgłosi się po przeczytaniu tego wywiadu.


 


Twoje związki z Czesławem Miłoszem to długi i ciekawy temat. Czy to prawda, że Miłosz wylansował Lizakowskiego jako poetę?


– Znajomość z panem Czesławem to długi i ciekawy temat – zgadzam się z tobą. Pan Czesław, tak do niego się zwracałem, polubił mnie jako człowieka i jako poetę.  Wysyłał moje wiersze do „Kultury" paryskiej, do krakowskiego „Tygodnika Powszechnego" w drugiej połowie lat 80. Nigdy bym nie miał śmiałości zaproponować mu wysyłanie wierszy. Zrobił to, bo tak chciał, bo podobała mu się moja poezja. Wspominał mnie m.in. w swoich listach do Marka Skwarnickiego, poety z Krakowa, o czym  dowiedziałem się niedawno. Słowo „wylansował" zupełnie nie pasuje.


 


Jak wyglądały twoje spotkania z laureatem Nagrody Nobla w Kalifornii?


– Spotkania  odbywały się w jego domu, w salonie,  lub jak mówią Polonusi, w „livingrumie". Spotkań tych było wiele, ale też było wiele odczytów autorskich naszego noblisty, na które byłem przez niego zapraszany, albo dowiadywałem sie o nich z lokalnych mass mediów.  Robiłem sporo zdjęć, stąd też te liczne wystawy 25 lat później, począwszy od Muzeum Polskiego w Ameryce w Chicago, aż po Wilno i Litwę. Pierwsze spotkanie odbyło się podczas wielkiego czytania poezji, zorganizowanego przez Amnesty International w San Francisco, jesienią 1986 roku.  Porozmawialiśmy chwilkę, a to wystarczyło, aby zdobyć adres, tzw. skrzynkę kontaktową na jego wydziale slawistyki. I tak się zaczęła nasza znajomość. Przy pierwszym spotkaniu u niego w domu opowiedziałem mu o sobie, o swoim życiu na Dolnym Śląsku, Pieszycach – miasteczku, gdzie się wychowałem. O mojej przygodzie emigracyjnej. Dzisiaj – siedem lat po jego śmierci – dzięki naszej znajomości wciąż mnie zaprasza w różne części Polski. Na początku czerwca 2011r. była wystawa fotografii w Dolnośląskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu. W grudniu  tegoż roku byłem przewodniczącym jury konkursu filmowego pt. „Krótki film o Miłoszu", zorganizowanego przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną w Olsztynie. Wiadomo, z okazji 100. rocznicy urodzin noblisty.


 


Czy trudno przybliżać Amerykanom polskie strofy poetyckie? W USA znana jest  "polska szkoła poezji". Amerykanie znają naszą wielką czwórkę (Miłosz, Szymborska, Herbert, Różewicz), może jeszcze Hartwig i Zagajewski. A co z resztą?


– Trudne pytanie, bo to zależy od tego, czy Amerykanie studiują slawistykę, czy czytają poezję. Czy mamy wystarczająco dużo przekładów, wykładowców, nakładów finansowych, aby pokazać różnorodność naszej literatury. Najbardziej  jest znany Czesław Miłosz. Wiadomo, wielki poeta, profesor, laureat Nobla. Adam Zagajewski ma w Ameryce rzeszę swoich poetyckich wielbicieli. Byłem na wielu jego spotkaniach w San Francisco i tutaj, w Chicago. Amerykanie bardzo go sobie cenią, jest znany nie tylko w środowisku akademickim, ale także czytelnikom.


 


Amerykanie uważają  Zbigniewa Herberta za poetę trudnego. Jego poezja w dużej części oparta na kulturze antycznej, śródziemnomorskiej, metaforze mitu greckiego, jest dla przeciętnego Amerykanina mało zrozumiała. Co nie oznacza, że Herbert nie jest tutaj znany. Jest, i to bardzo, ale krąg jego miłośników jest o wiele mniejszy niż Zagajewskiego czy Wisławy Szymborskiej. Amerykańskie feministki bardzo wysoko cenią sobie jej poezję. Parokrotnie zdarzyło mi się być w środowisku młodych ludzi, którzy mówią o niej w samych superlatywach.  Niestety, niewiele mogę powiedzieć o Tadeuszu Różewiczu. Mam wrażenie, że jego obecność w świadomości amerykańskich studentów jest znikoma. Pani Julia (Hartwig) ma też swoich wielbicieli, ale wszystko zależy od tego, kto uczy i jak układa sylabus dla studentów. Zdaje mi się, że wiem, gdzie jest tego przyczyna, ale nie będę o tym teraz mówił. Młoda polska poezja radzi sobie dużo lepiej teraz, niż na przykład dziesięć lat temu. Ale żeby zaistnieć w świadomości zbiorowej jako twórca, poeta w szczególności, potrzeba długich lat ciężkiej pracy.


 


"Twoi" najwięksi poeci Ameryki?


– Poetów amerykańskich ulubionych mam wielu i  skupię się tylko na żyjących.  Kilku z nich to moi byli profesorowie, którzy na tzw. giełdzie poetyckiej w Ameryce mają wysokie notowania, jeśli można tak powiedzieć. Są to Lisa Fishman, David Trinidad, Jaswinder Bolina. Mam z nimi luźny kontakt i od czasu do czasu zapraszają mnie na swoje wieczory poetyckie lub udzielają porad poetyckich. Poznałem też wielu poetów z różnych regionów Ameryki.  Na przykład Robert Pinsky, Robert Hass, Peter  Gizzi, John Ashbery, Gary Snyder, Jonathan Skinner. Czy to są "najwięksi" poeci Ameryki? Chyba nie. John Ashbery jest z nich najstarszy i, co tu dużo mówić, zdobył dosłownie wszystko w amerykańskiej poezji.


 


Twoje najnowsze wiersze, napisane w języku angielskim, zadziwiają mnie – dotyczą zwierząt. Czyżby Lizakowski wypalił się poetycko w języku polskim i szukał oryginalności za wszelką cenę po angielsku?


– Nie szukam oryginalności za wszelką cenę, tylko inną tematykę poruszam w wierszach po angielsku. Nie tłumaczę swoich wierszy polskich na angielski i odwrotnie. Zresztą kiedyś próbowałem i nic z tego nie wyszło. Moja polska poezja napisana po angielsku okazała się nie tylko trudna, ale i niezrozumiała. Ja się irytowałem, a oni błędnie ją interpretowali, albo nabierali wodę w usta i nic nie mówili. Czułem, że coś jest nie tak, więc dałem sobie spokój z pisaniem polskich wierszy po angielsku. Jest ich 35. Są to wiersze o ptakach: orle, bocianie, papudze, wróblu, jaskółce. Są też o pająku, mrówce, krowie, dinozaurze, ośle itd. Planuję jeszcze kiedyś kilka dopisać i wydać mały, skromny tomik. Może nawet z jakąś grafiką.


 


Ludowe porzekadło mówi, że prawdziwy mężczyzna powinien mieć syna, zbudować dom i posadzić drzewo. A co powinien zrobić poeta?


– Nie wiem, co poeta powinien zrobić. Wiem, że dom, miasto łatwo jest zburzyć, drzewo ściąć, dzieci odchodzą w świat, emigracja jest tego doskonałym przykładem. W Chicago jest wiele matek i wielu ojców, którzy pozostawili dzieci i uciekli "w siną dal za wielką wodę". Kiedyś napisałem krótki wiersz; jest to moje credo poetyckie z tomiku "Złodzieje czereśni".


 


Poeta


Powinien być psem


Który wkłada nos do śmietnika  ulicznego


Wącha róże w cesarskim  ogrodzie


Szczeka i wyje do księżyca


Nawet jeśli ten nie zwraca


Na niego uwagi




Sukcesów życzę, Adamie, niech narowisty Pegaz-mustang unosi cię coraz dalej i dalej. Jesteś jak samotny Mohikanin, błądzący po prerii Illinois, szukający nowych ścieżek i innych zachodów słońca. Wędruj po bezdrożach literatury i zbieraj wiersze-perły. Niech świecą dla nas swoim blaskiem.


 




Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama