– Z długoletnim polonijnym działaczem społeczno-politycznym Władysławem Zachariasiewiczem rozmawia Marek Michalski
– Zapewne dla pana – jak zresztą dla naszego narodu – tragedia Katyńska była nie tylko wstrząsem, ale i głębokim przeżyciem.
Jestem stale pod wstrząsającym wrażeniem po tym co się stało. Dzięki temu, iż mamy 24. godzinny Program TV Polonia mogliśmy z całym narodem niemal non-stop śledzić relacje i komentarze z Polski.
– Słyszałem, że pan niemal był w tym czasie w Warszawie.
Tak. Mam jeszcze przed sobą list od marszałka Płażyńskiego, który w skrócie zacytuję: „20 lat temu grupa polityków, intelektualistów i hierarchów kościelnych podjęła decyzję o założeniu Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Tę ważną dla nas rocznicę chcemy uczcić wraz z naszymi przyjaciółmi, by wspólnie radować się naszym Wspólnotowym Świętem w dniach 24-25 kwietnia”. Program przewidywał wspólne spotkanie z członkami Rady Krajowej Stowarzyszenia, następnie uroczysty koncert na Zamku Królewskim i poświęcenie tablicy pamiątkowej dla uczczenia wielce zasłużonego założyciela i długoletniego prezesa – marszałka Stelmachowskiego. Niewiele brakowało, a byłbym w Warszawie wśród miliona rodaków oddających hołd ofiarom katyńskiej tragedii. Zaproszenie w zasadzie przyjąłem, ale niestety względy rodzinne spowodowały, że musiałem w ostatniej chwili zrezygnować z wyjazdu. Taka była widocznie wola Opatrzności.
– Były zapewne wśród ofiar katastrofy też inne osoby, z którymi łączyły pana wspólne więzy w ramach wielostronnych zaangażowań na różnych odcinkach naszej wspólnoty emigracyjnej.
Niestety tak… Jeszcze nie tak dawno, bo w czasie obchodów 70-lecia wybuchu ostatniej wojny, jako członek Komitetu Honorowego Obchodów, byłem w Warszawie, Gdańsku, Westerplatte pod troskliwą opieką (zapewne mój „nieco” zaawansowany wiek miał coś z tym do czynienia) ministra Janusza Krupskiego. Mówiąc szczerze, słuchając przemówień na pogrzebie Krupskiego dowiedziałem się dopiero o jego wspanialej – niemal bohaterskiej – karcie. W czasie ostatniej wojny walczył z narażeniem życia z okupantem, a później zasilał szeregi Solidarności. Jego troska o los Kombatantów i Represjonowanych zjednała mu wdzięczność tysięcy ludzi. Był odpowiedzialny za przyjazd blisko 300 Weteranów i Sybiraków z różnych zakątków naszej diaspory na uroczystości do stolicy. Modliłem się, gdy widziałem w telewizji hołd jego wspaniałej pamięci.
Z prezydentem na uchodźstwie, Ryszardem Kaczorowskim, przywódcą polskiego ruchu harcerskiego na całym świecie, łączyły mnie więzy jeszcze z czasów londyńskich. Niech mi wolno będzie wymienić jeszcze jedną osobę: wicemarszałka Senatu R.P. – Krystynę Bochenek. Ujmująca i pełna dobroci osobowość budziła szczególne uznanie na zebraniach Polonijnej Rady Konsultacyjnej przy Marszałku Senatu R.P. Polonijne Szkoły Dokształcające miały w niej gorliwego orędownika. Będzie jej też bardzo brak.
– Jak wiem, był pan uczuciowo i ideowo związany ze Wspólnotą Polską.
Tak, była to wspólnota identycznych zainteresowań. Na emigracji – różnymi drogami (moja wiodła przez kampanię wrześniową i sowieckie łagry) dotarło do Stanów Zjednoczonych trzech byłych współpracowników „Światowego Związku Polaków z Zagranicy” w Warszawie. Są to Bolesław Wierzbiański, który był kierownikiem Biura Studiów i odpowiedzialnym za przygotowania do II Światowego Zjazdu Polaków z Zagranicy (wybuch wojny przekreślił wszelkie działania), następnie Władysław Oszelda, redaktor świetnie redagowanego miesięcznika „Polacy Za Granicą”. Oszelda wylądował w Cieszynie. I wreszcie moja osoba, na stanowisku szefa Wydziału Młodzieżowego. Mogę dodać, że mimo młodego wieku naszej „trójki” mieliśmy duży wpływ na całokształt działalności Światpolu.
Marszałek Stelmachowski, który miał wizje Wspólnoty Polski jako kontynuatora międzywojennego i przedwojennego Światpolu, korzystał chętnie z naszego doświadczenia. Stąd zarówno Bolek jak i ja byliśmy często zapraszani i konsultowani w związku z ważniejszymi akcjami Wspólnoty. Między innymi wyrazem tej ideowej ciągłości było powierzenie mi roli jednego z trzech głównych mówców na uroczystym otwarciu III Światowego Zjazdu Polonii w sali posiedzeń Sejmu R.P., w Warszawie.
Na II Zjeździe w Krakowie byłem wraz z Bolkiem zaproszony do Komitetu Organizacyjnego. Zostałem niestety sam... – ale Wspólnota o mnie nie zapomniała. We wrześniu, po zakończonych uroczystościach rocznicowych obchodów, marszałek Płażyński zaprosił na wspólną biesiadę obecnych w Warszawie członków Senackiej Polonijnej Rady Konsultacyjnej do pięknej posiadłości Polonijnej w Pułtusku, na wspólną biesiadę. Była to przyjazna okazja do wzajemnego zapoznania się i otwartej dyskusji. Marszałek słuchał ze szczerym zainteresowaniem wypowiedzi uczestników z różnych terenów. Marszałek zaprosił mnie jako „seniora” do swojego samochodu w dwugodzinną podróż. Dało mi to wspaniałą okazję wymiany zdań na różne problemy polonijne.
Marszałek szczególnie interesował się terenem Polonii w Stanach Zjednoczonych. Przy całym swoim uznaniu dla aktywności polonijnej na różnych odcinkach życia społecznego i kulturalnego szukał odpowiedzi na problem naszej słabej obecności, na politycznej mapie Stanów Zjednoczonych... Pytał się, jak można tę sytuację poprawić. To było moje ostatnie dłuższe z nim spotkanie. Z osobą, która miała jeszcze ogromną rolę do odegrania w życiu Narodu Polskiego. Zachowuję też we wdzięcznej pamięci życzliwe słowa marszałka Płażyńskiego, poświęcone mojej książce „Etos Niepodległościowy Polonii Amerykańskiej”. Cytuję wyjątek z obszernego listu: „Każdy dla kogo dziej i współczesność Polonii Amerykańskiej mają istotne znaczenie musi zapoznać się ze świadectwem Pana – człowieka, który był świadkiem najbardziej chyba burzliwych i zarazem najciekawszych momentów w jej historii…”.
– Dziękuję za rozmowę i życzę panu wiele ponad sto lat w zdrowiu i czynnej jak do tej pory działalności dla dobra kraju i Polonii.
Mark Michalski