Ameryka od środka
Jak wiadomo, sędzia Sądu Najwyższego John Paul Stevens ogłosił, że przechodzi na emeryturę. W związku z tym prezydent Obama będzie musiał mianować następcę, a potem rozpocznie się tradycyjny, polityczny cyrk z przesłuchaniami przed senacką komisją do spraw sądownictwa. I choć w ostatnich latach skład Sądu Najwyższego zaczął lepiej odzwierciedlać Amerykę pod względem etnicznym i rasowym, jest to nadal niezwykle ekskluzywny klub, szczególnie pod jednym względem.
Gdy Stevens opuści Waszyngton i zajmie się golfem oraz polowaniem, wszystkich jego pozostałych ośmiu kolegów łączyć będzie jedna cecha – są oni absolwentami wydziałów prawa w uniwersytetach Harvard oraz Yale. Stevens był wyjątkiem, jako że pochodzi z Chicago, a swój dyplom prawnika zdobył w Northwestern University. Jednak przypadki takie należą do rzadkości. Wydaje się wręcz czasami, że studia prawnicze w Yale i na Harvardzie to nieodzowna przepustka do marzeń o zasiadaniu w Sądzie Najwyższym. A przecież w USA jest kilkaset wydziałów prawa, z których niektóre uważane są za bardzo dobre, a być może nawet lepsze od tego, co oferują uczelnie “Ivy League”.
To, gdzie się kszałcili ludzie, podejmujący potem niezwykle ważne decyzje, zwykle stanowiące jakąś interpretację konstytucji kraju, nie ma aż tak dużego znaczenia – ich kwalifikacje są niemal na pewno więcej niż wystarczające. Zastanawiam się jednak czasem, co tacy ludzie wiedzą o życiu przeciętnych Amerykanów – tych poza ekskluzywnymi szkołami, kształcącymi się w zwykłych uczelniach stanowych i pracującymi w codziennych, przyziemnych zawodach? Są tacy, którzy nalegają, czasami dość gwałtownie, że sędzia Sądu Najwyższego musi ferować wyroki wyłącznie na podstawie prawa, bez żadnego kontekstu społecznego i niezależnie od własnych przekonań. Wszyscy jednak doskonale wiemy, że w praktyce jest to po prostu niemożliwe. A skoro tak, to izolacja poszczególnych sędziów od szarej codzienności, która zaczyna się w czasie ich studenckich lat, a potem jest kontynuowana w czasie dalszej kariery zawodowej, musi budzić zastanowienie.
Mianowana już za rządów Obamy Sonia Sotomayor odbiega od tego typowego wizerunku sędziego, ale tylko nieznacznie. Owszem, pochodzi z tzw. “niskich klas średnich” i w młodości musiała “przedzierać się” przez liczne przeszkody, ale wszystko to zakończyło się tak samo, jak dla wielu innych jej kolegów z Sądu Najwyższego – studiami w Yale, karierą prawnika, a potem sędziego różnych szczebli.
Mówi się o tym, że Obama ma już listę kandydatów, z których wybierze tylko jedno nazwisko. Mam cichą nadzieję, że będzie to ktoś, kto dyplom prawnika uzyskał w jakiejś prawie nieznanej szkole i kto potem pracował wśród całkiem zwykłych ludzi. O ile Sąd Najwyższy przestał być już ciałem,w skład którego wchodzić mogli z definicji wyłącznie biali mężczyźni, o tyle nadal obowiązuje wymóg posiadania dyplomu z “dobrej szkoły”, co w zasadzie sprowadza się tylko do dwóch uczelni – Yale i Harvardu. Oczywiście sam Obama jest również absolwentem jednej z tych szkół, ale do Sądu Najwyższego nie może siebie samego mianować. Dobrze by jednak było, gdyby w procesie selekcji kierował się nie tylko karierą prawniczą i wykształceniem, ale również tym, czy jego kandydat ma choćby zdawkowe pojęcie o życiu przeciętnego Amerykanina.
Andrzej Heyduk