Boże Narodzenie jest konieczne
Małgorzata Ohme, psycholożka i dziennikarka:
Wydawać by się mogło, że mamy tyle jeszcze przed sobą, tyle świąt do przeżycia. Nic bardziej mylnego, bo życie albo ucieka przez palce, albo dłuży się w nieskończoność, a chwilami wydaje się, że goni niepostrzeżenie. Ja od pewnego momentu swój czas na ziemi odliczam „czasem świątecznym” – Wigiliami. Ile tych Wigilii czeka mnie jeszcze z moimi dziećmi, rodziną, najbliższymi?
Od kilku lat moje drzwi są otwarte, w dzień Bożego Narodzenia szczególnie. Rekompensuję sobie samotne Wigilie, kiedy do stołu siadałyśmy same i czekałyśmy na tatę, który już miał nową rodzinę. Wpadał po południu a wieczorami siedziałyśmy już same. Zapraszam wszystkich znajomych, którzy – nie daj, Boże – nie mają z kim spędzić świąt lub zwyczajnie spędzają je samotnie.
Pamiętam, jakie było moje zdziwienie, kiedy kilka lat temu odkryłam, że moja bliska przyjaciółka w Wigilię jest sama z synami, a dopiero kolejne dni spędza z rodziną. Od tej pory zawsze się upewniam, czy moi znajomi na pewno są „zaopiekowani” w święta. Bo spędzamy je różnie. Czasem jest to konieczność, czasem wybór. Chcemy czy nie chcemy, zawsze myślą wracamy do naszego dzieciństwa.
Większość z nas pamięta zapachy, krzątaninę, babcię lepiącą pierogi, tatę lub dziadka udającego Świętego Mikołaja. Idę o zakład, że scenariusz był u wszystkich podobny: ktoś widział go przez okno lub za drzwiami, a kiedy wracaliśmy z poszukiwań, okazywało się, że akurat tak się złożyło, że ten Mikołaj już u nas był i oczywiście zostawił prezenty. Nie da się oszukać tych wspomnień. Boże Narodzenie to element magii.
Często słyszę, że ktoś nienawidzi świąt. Chciałby się gdzieś zaszyć, wyjechać, raczej liczy na przetrwanie. Zasłania się komercyjnością, nie chce być konsumentem idiotą i tak dalej. Jest w tym sporo racji. Ale jest w tym też tęsknota i smutek, choć przykryta racjonalnymi argumentami. Tak, większość z nas w supermarketach wygląda jak z familijnego amerykańskiego filmu, a jak wrzucimy na Facebook selfie w czapce Mikołaja, to jest koniec świata. Stajemy się zakochanymi idiotami. Czy istnieją jednak lepsze emocje zakochanego idioty?
Od lat toczę swoje wojny na temat świąt. Kiedy przed świętami zmarł nagle mój tata, myślałam, że ich nie przeżyję. Siedziałyśmy w milczeniu z moim siostrami, z choinką w tle i cichym graniem, a jednak ogarnęła nas radość. Radość, że był, kochał, że jesteśmy razem, żyjemy dalej. To były naprawdę wyjątkowe święta.
Przypomina mi się taki obrazek z dzieciństwa. Moja babcia zawsze trzymała papierosa w ustach. Robiła to z gracją i arystokratycznym gestem. Stała nad drewnianą stolnicą i wałkowała z tą fajką ciasto. Zastanawiam się, ile popiołu zjadaliśmy w uszkach? To ona najdłużej utrzymywała, że Święty Mikołaj istnieje. Szybko stałam się dość logiczna, więc wciąż pytałam ją o dowód. Dowód jego istnienia. Pamiętam, że babcia powiedziała mi wtedy, iż to, co mam w sercu, jest jedynym dowodem. Jeśli kogoś kochasz, to on istnieje. Trochę jak w „Małym księciu”: „Kiedy ktoś pragnie baranka, stanowi to dowód, że istnieje naprawdę”. Jeśli kochasz Świętego Mikołaja, on będzie zawsze istniał dla ciebie – tak mi tłumaczyła babcia. Tego się trzymam.
Nasze serca pełne są uczuć, dobrych i złych. Nasze myśli potrafią przywołać tych, których już nie ma. Możemy kreować swoją rzeczywistość w dowolny sposób. Także święta Bożego Narodzenia. To co trzeba zrobić – będzie zrobione. Reszta jest naszą prywatną przestrzenią. Chcesz pobyć w ciszy, wyłącz się na świat. Chcesz kolędować do rana, śpiewaj głośno. Można być narratorem tych świąt, ich uczestnikiem lub też obserwatorem. I powtórzę za Erickiem Sevareidem: „Boże Narodzenie jest konieczne. Potrzebujemy co najmniej jednego dnia w roku, aby przypomniał nam, że świat nie kręci się tylko wokół nas”.
Świąteczny toast
Co dwa lata Boże Narodzenie w Norwegii spędza aktorka Paulina Gałązka. Jej mąż jest Norwegiem, więc święta są przygotowane całkowicie po norwesku. Każda z naszych rozmówczyń przyznaje, że dopiero zetknięcie się z inną kulturą, obyczajami przypomniało im, jak wyjątkowe są prawdziwie polskie święta Bożego Narodzenia. To czas, by być tu i teraz, ale też pamiętać o tych, których przy stole już zabrakło.
Paulina Gałązka, aktorka:
Razem z moim mężem, Norwegiem, mamy zasadę, żeby spędzać święta Bożego Narodzenia na przemian raz w Polsce, raz w Norwegii. Jednak pierwsze norweskie święta zostaną w mojej pamięci na zawsze, ze względu na różnice w zwyczajach i moje faux pas przy stole wigilijnym.
Norwegia jest krajem laickim, z niewielkim przywiązaniem do wiary, toteż kwestie religijne są zupełnie wycięte ze świątecznego spotkania. Cały dzień poświęcony jest na podrzucanie prezentów wigilijnych do rodziny, jeśli ta mieszka blisko, i przyjaciół oraz gotowanie. Wszystkie prezenty spokojnie czekają na otwarcie aż do zakończenia kolacji.
Jakim zdziwieniem było dla mnie, że główne potrawy świąteczne to dania mięsne: pieczone przez wiele godzin ribbe, czyli schab wieprzowy (nad którym czuwał mój teść – kolejny szok dla Polki), kjøtt kaker (dosłownie mięsne ciastka – rodzaj kotletów mielonych z mąką) i pølser, czyli kiełbaski. Mnie samej udało się przywieźć z Polski kapustę kiszoną i zrobić bigos.
Kiedy zapadł wieczór, całą rodziną zasiedliśmy przy stole. Obok talerzy i szklanek postawione były kieliszki o pojemności 60 mililitrów, by wznieść razem toast za wspólne święta Aquavitą. To 40-procentowy alkohol na anyżu i kminie. Ma specyficzny smak. Widząc duże w mojej ocenie kieliszki, pomyślałam: „Boże, ja nie dam rady takiego kieliszka wypić, a ci Skandynawowie to rzeczywiście nieźle pochlać potrafią”. Patrzę, że teść rozlewa wszystkim do pełna i nawet teściowa ma menisk wypukły w swoim kieliszku. Więc pomyślałam: „Jesteś z Polski, dasz radę”.
Teściowa wygłosiła toast i wszyscy wzięli kieliszki do rąk. Biorę oddech, zatrzymuję i szybciutko razem z przechyleniem głowy, wlewam w siebie Aquavitę. Po czym wydycham pijackim sykiem powietrze. I jakie jest moje zdziwienie, gdy widzę, że wszyscy na mnie patrzą, bo z ich kieliszków ubył może mikrołyk. Na szczęście mój partner, widząc mój szok, zrobił to samo co ja. Przechylił głowę i wlał w siebie cały kieliszek. Wtedy rodzina wybuchła śmiechem. Teściowa stwierdziła: „Widać, że jesteś Słowianką”. Teraz ta historia jest rodzinną anegdotą, a ja jak już siorbię Aquavitę przy wigilijnym stole, to maleńkimi łyczkami.
Wszystko pachnie bajką
Bywa, że jak Paulina Chruściel-Wiśniewska mamy bliskich oddalonych tysiące kilometrów od siebie. Mama aktorki od kilku lat mieszka w Norwegii. Żeby być z nią, Paulina zamieniła spędzanie świąt na plaży gdzieś w ciepłych krajach, na mroźną i śnieżną Skandynawię. Tam organizują sobie polsko-norweską wigilię.
Paulina Chruściel-Wiśniewska, aktorka:
Wiele lat święta Bożego Narodzenia były czasem, kiedy po prostu uciekaliśmy do miejsc, gdzie jest ciepło. To była taka nasza tradycja. Czas okołoświąteczny spędzaliśmy na wycieczkach, samą Wigilię najchętniej na kolacji przy plaży. Zakopując w piasku prezenty dla córki, których ona samodzielnie szukała. Opowiadaliśmy jej historie o tym, jakie to Święty Mikołaj miał przygody, płynąc łodzią, żeby się tu dostać.
Los chciał, że – jakby na przekór – od kilku lat Boże Narodzenie spędzamy w Skandynawii. Mieszka tam moja rodzina, moja mama. Nie zapomnę czasu pandemii, kiedy nie mogłyśmy się zobaczyć… Mama była tam zupełnie sama, nie mogła przyjechać do Polski ani my do niej. Pamiętam święta, kiedy wreszcie poluzowano przepisy i mogliśmy do niej polecieć. To były nasze pierwsze skandynawskie święta. My, którzy kochamy plażę, ocean, gdzie śnieg może dla mnie nie istnieć, spędziliśmy Wigilię i dwa tygodnie w drewnianej chacie, w samym środku norweskiego lasu.
Dla mnie były one wyjątkowe. Po pierwsze dlatego, że znów widziałam się z mamą. Po drugie dlatego, że były tak ujmująco proste i spokojne. Okno naszej jadalni wychodziło na leśny szlak. Każdego dnia, o tej samej porze przy porannej kawie, widzieliśmy tę samą parę – sarnę i jelenia przechodzących szlakiem. Za każdym razem, gdy szliśmy na spacer, moja córka wypychała kieszenie jabłkami i marchewkami, żeby im je zostawić. W środku ogromnego białego lasu mijaliśmy przybraną ręcznie wyszywanymi serduszkami choinkę albo drzewo. No i te ogromne sople lodu zrywane z zamrożonych małych wodospadów, które dla nas były deserem! Śnieg wydawał się bardziej skrzący a las cichy. Bajka!
Ten przedświąteczny czas w Skandynawii jest szczególny. Ozdabianie okien, kolorowe lampki, obowiązkowo świeca w każdym oknie. To wszystko dzieje się dużo wcześniej, szczególną wagę przywiązuje się do przytulności, świątecznego nastroju. Już w listopadzie Skandynawowie zaczynają się przygotowywać do świąt. Jest to szczególnie ujmujące i piękne. Wiele rodzin kultywuje zwyczaj wspólnego budowania przed świętami Bożego Narodzenia chatek z piernika. U nas tego również nie zabrakło.
Pierwszy raz w dzień tak zwanej małej Wigilii – Lille julaften, robiłam własnoręcznie gløgg, tradycyjne grzane wino. Wszystko odbywa się w zupełnie innym rytmie. Nie ma tej strasznej przedświątecznej gorączki, którą często odczuwam w Polsce. Większość osób skupia się na byciu razem i wspólnym spędzaniu czasu; te przygotowania są nasycone spokojem, ciepłem i w gruncie rzeczy prostotą.
Sama Wigilia była i od kilku lat jest takim naszym miszmaszem kulinarnym. Ponieważ w Norwegii podaje się mięso w Wigilię, moja mama i moja rodzina norweska przygotowują pinnekjøt, czyli jagnięce żeberka długo wędzone na brzozowych gałązkach najczęściej z gotowaną brukwią, ribbe, czyli chrupiący pieczony boczek i kannebole, czyli norweskie bułeczki cynamonowe. Ale jest też obowiązkowo barszcz czerwony i sałatka jarzynowa. I naprawdę wszystko pachnie bajką. Nigdy nie wymyśliłabym w moim życiu świąt w Skandynawii. A od trzech lat norweskie jule powoli stają się naszą tradycją. Najwspanialsze jest to, że naprawdę czujemy, że ten czas jest nasz, że jesteśmy w nim razem.
Małgorzata Matuszewska