Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 8 listopada 2024 01:08
Reklama KD Market

Electoral College – tradycja, czy przeżytek?

Electoral College – tradycja, czy przeżytek?

Autor: Adobe Stock/AI

Stany Zjednoczone pozostały jedyną demokracją na świecie, w której kandydat na prezydenta może zdobyć największą liczbę głosów, a mimo to przegrać wybory. Wszystko dlatego, że najważniejsze wybory na świecie nie są bezpośrednie. Amerykanie najpierw wybierają Kolegium Elektorów, które to ciało oddaje głosy na konkretnych kandydatów.

W historii USA aż pięciokrotnie zdarzyło się, że kandydat, który wygrał w głosowaniu powszechnym (popular vote) nie dostał się do Białego Domu. Ostatnie dwa przypadki miały miejsce za życia większości Czytelników: w 2000 r., Demokrata Al Gore uzyskał więcej głosów od George’a W. Busha, ale to ten ostatni zdobył większość głosów w Kolegium Elektorów po orzeczeniu Sądu Najwyższego. Drugi raz zdarzyło się to w 2016 r., kiedy Hillary Clinton (też Demokratka) zdobyła więcej głosów w całym kraju niż Donald Trump, ale to ten ostatni zamieszkał na cztery lata w Białym Domu. Co ciekawe, nie zawsze udawało się wyłaniać prezydenta w procesie wyborczym. Jeżeli żaden kandydat nie zdobywa większości głosów elektorskich, 12. poprawka do Konstytucji przewiduje wybór prezydenta przez Izbę Reprezentantów, przy czym każda delegacja stanowa otrzymuje jeden głos. W historii USA izba niższa Kongresu dwukrotnie wybierała prezydenta – w wyborach Thomasa Jeffersona w 1801 r. i w wyborach Johna Quincy’ego Adamsa w 1825 r.
Jak przypomina Joshua Holzer, profesor politologii w Westminster College, powstanie Kolegium Elektorów nie było wynalazkiem Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Zapożyczono tę koncepcję z Europy, gdzie przez setki lat wybierano w ten sposób… cesarzy. Tak, chodzi o Święte Cesarstwo Rzymskie istniejące w latach 962 – 1806. Elektorami byli książęta i biskupi biorący udział w wyborze króla niemieckiego, którzy reprezentowali zarówno interesy świeckie, jak i religijne.

Kiedy Ojcowie Założyciele przygotowywali projekt Konstytucji Stanów Zjednoczonych w 1787 r., delegat Pensylwanii James Wilson zaproponował, aby prezydent został wybrany w głosowaniu powszechnym. Jednak wielu innych delegatów stanowczo stwierdziło, że pośredni sposób wyboru prezydenta zapewni bufor przed – jak to określił Thomas Jefferson – „ludźmi mającymi dobre intencje, ale niedoinformowanymi”. Delegat z Wirginii, George Mason na przykład zasugerował, że umożliwienie wyborcom wyboru prezydenta byłoby podobne do „skierowania niewidomego mężczyzny na próbę kolorów”. Ostatecznie skomplikowanym rozwiązaniem, na które się zgodzono, była wczesna wersja istniejącego dzisiaj systemu kolegiów elektorów. Obecnie każdy stan otrzymuje liczbę głosów elektorskich odpowiadającą liczbie przydzielonych mu mandatów w Izbie Reprezentantów i w Senacie. Po podliczeniu głosów elektorów (w większości stanów obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko”) wygrywa kandydat z większością – obecnie co najmniej 270 głosów.

Profesor Holzer, który przeegzaminował różne demokracje prezydenckie na całym świecie dochodzi do wniosku, że właściwie nigdzie dwustopniowy system wyłaniania głowy państwa się nie sprawdził. Po wejściu w życie Konstytucji Stanów Zjednoczonych pomysł wykorzystania kolegium elektorów do pośredniego wyboru prezydenta skopiowano w innych krajach. Na półkuli zachodniej Kolumbia zdecydowała się na kolegium elektorów w 1821 r., Chile w 1828 r., a Argentyna w 1853 r. W Europie Finlandia wprowadziła podobne rozwiązanie w celu wybrania swojego prezydenta w 1925 r., a Francja przyjęła kolegium elektorów w 1958 r. Z czasem jednak kraje te zmieniły zdanie – wszyscy porzucili wybory pośrednie i wybierają prezydentów w głosowaniu powszechnym. Kolumbia uczyniła to w 1910 r., Chile w 1925 r., Francja w 1965 r., Finlandia w 1994 r. a Argentyna w 1995 r. W wielu krajach (w tym w Polsce, choć nie obowiązuje tam system prezydencki) przyjęto za to wersję głosowania w drugiej turze. W tych systemach zwycięzcy zostają ogłoszeni dopiero wtedy, gdy otrzymają poparcie ponad połowy głosujących.

I w ten sposób Stany Zjednoczone mają jedyny demokratyczny system prezydencki, w którym nadal funkcjonuje kolegium elektorów. Efektem ubocznym tego rozwiązania jest koncentracja kandydatów na stanach „przechodzących” (swing states), gdzie nie wiadomo, który z kandydatów zgarnie całą pulę głosów elektorskich. Paradoksalnie intensywnej kampanii nie prowadzi się w największych stanach – Kalifornii, czy Nowym Jorku, bo i tak wiadomo, że wygra tam Demokrata, ani w Teksasie, który stał się republikańską twierdzą.
O likwidacji kolegium elektorskiego mówi się w USA od lat i niewiele z tego wynika. Najprościej byłoby zmienić po prostu konstytucję. Owo „najprościej” jest jednak polityczną niemożliwością, biorąc pod uwagę skomplikowany proces ratyfikacji i głębokość podziałów społecznych. Dość powiedzieć, że ostatnią 27. Poprawkę do konstytucji uchwalono ponad 30 lat temu. Choć dotyczyła w sumie dość marginalnej sprawy jak ograniczenie zmian wysokości płacy członków Kongresu, zastanawiano się nad nią przez dwa stulecia. „Poprawka została pierwotnie przedłożona przez 1. Kongres razem z Kartą Praw Stanów Zjednoczonych 25 września 1789 roku, jednak przyjęto ją dopiero 5 maja 1992 roku, ustanawiając tym samym rekord czasu ratyfikacji, wynoszący 202 lata, 7 miesięcy i 10 dni” – czytamy w Wikipedii.

Profesor Holzer zwraca jednak uwagę na propozycję, która nie będzie wymagała zmiany Konstytucji. „National Popular Vote Interstate Compact, uzgodniony obecnie przez 17 stanów USA, w tym małe stany, takie jak Delaware i duże, takie jak Kalifornia, a także Dystrykt Kolumbii, jest umową o przyznaniu wszystkich głosów wyborczych dowolnemu kandydatowi na prezydenta, który zdobywa najwięcej głosów w całym kraju. Wejdzie w życie, gdy podpisze ją wystarczająca liczba stanów, aby reprezentować większość 270 głosów elektorskich. Aktualna lista obejmuje 209 głosów elektorskich” – pisze Holzer.
To jednak muzyka przyszłości. Na razie czekają nas wybory pośrednie i emocje powyborczej nocy, podczas której stacje telewizyjne będą ogłaszać zwycięzców w poszczególnych stanach, skrzętnie sumując głosy elektorskie. To też już tradycja, choć może nie taka, jakiej życzyliby sobie Ojcowie Założyciele.

Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama