Pojechałem w niedzielę do Amerykańskiej Częstochowy w Pensylwanii (Doylestown), trochę służbowo, choć bardzo mnie tam już ciągnęło, gdyż lubię takie miejsca. Tym bardziej, że w niedzielę, podobnie jak w Merrillville, Indiana, do sanktuarium wchodzili pielgrzymi. Nie w takiej liczbie jak z Chicago, ale także było ich naprawdę wielu. Dobry człowiek, który zaproponował mi wyjazd, wiedząc, że nie prowadzę samochodu, mąż i ojciec rodziny, mówi mi, że „trzeba jechać, bo jest za co Panu Bogu i Matce Bożej podziękować”. Jest też i o co prosić, jednak spodobał mi się ten argument pierwszy: podziękować.
Wchodzące grupy pielgrzymkowe, jak wszędzie na świecie, emanowały entuzjazmem i radością. Ze śpiewem na ustach, podniesionymi rękami, witającymi bliskich i wszystkich, którzy przybyli na ich powitanie, machający kolorowymi chustami. Wchodzą za pielgrzymkowym krzyżem, który idzie pierwszy. Szczególnie wzruszającym jest dla mnie moment, kiedy milknie śpiew i gwar powitań, pielgrzymi klękają i trwają tak przez chwilę w całkowitej ciszy. Tylko łzy leją się z niejednego oka. To jest ta chwila przywitania z Maryją w Jej domu wraz z otwarciem „plecaków spraw i intencji”. Nie trwa ona długo, jest jednak niezwykle wymowna, po czym pielgrzymi wstają z kolan i znów z radosnym śpiewem wchodzą do sanktuarium. Kilkanaście minut po wejściu rozpoczęła się Eucharystia. Ona jest w centrum wszystkiego, jest rzeczywistym „źródłem i szczytem”, do którego prowadzi nie tylko pielgrzymka, ale całe życie chrześcijańskie. I znowu cisza, skupienie należne liturgii, modlitwa przez śpiew i odpowiedzi, słuchanie słowa Bożego oraz poczucie wspólnoty między wszystkimi. Nikomu się nie spieszy, chyba każdy wie, po co tutaj teraz jest, co jest najważniejsze. Mam nawet kolejny raz taką świadomość, jakby pielgrzymi chcieli zatrzymać tę chwilę, wydłużyć ją, nie odchodzić. Trochę jak apostołowie na Górze Przemienienia z Jezusem, kiedy Piotr nie wytrzymał i powiedział: „Panie, dobrze nam tu być. Postawimy trzy namioty”. Jest jednak świadomość, że trzeba wrócić, zejść z góry, do codzienności, takiej, a nie innej, do trudu powszedniego. „Spotkamy się już za rok”, mówi kierownik pielgrzymki i powtarzają inni. Tak, „już” za rok! Są tacy, że chodzą wiernie od trzydziestu lat i mniej, a pielgrzymka wpisana jest w ich coroczny kalendarz.
Po liturgii jest czas dla bliskich i przyjaciół: obiad, piknik, pożegnania i wyjazdy. Atmosfera pielgrzymkowego świętowania trwa cały dzień. Tak się złożyło w tym roku, że w Amerykańskiej Częstochowie, z racji 13 dnia miesiąca, wieczorem, zaplanowane było jeszcze nabożeństwo i procesja fatimska. Zjeżdżali się na nie kolejni pielgrzymi, wśród których widzę wielu Filipińczyków, Latynosów i Haitańczyków. Na polskim cmentarzu spotykam przy starej kaplicy grupę wiernych pochodzących z Haiti. Śpiewają po francusku pieśni religijne. Jedna kobieta podchodzi do dzwonnicy. Rozkołysała dzwon i śpiewa głośno: „Alleluja!”, co znaczy: „Jezus żyje! Radujmy się!”. A przecież ci ludzie pochodzą także z bardzo biednego i doświadczonego kawałka ziemi. Wszyscy jakby lgnęli do sanktuarium, do domu, gdzie Maryja daje im Jezusa. Wielu z nich czuje tu rzeczywisty dom, bo, jak mówią, Matka Boża i Jezus na ikonie częstochowskiej, mają ciemny kolor twarzy i rąk, są ciemnoskórzy. To ich także bardzo ośmiela.
Uczestnicząc w tych zawsze pięknych i wzruszających dla mnie chwilach, gdyż w życiu wiele razy pielgrzymowałem pieszo najpierw na Jasną Górę, później do Merrillville, cieszę się na nowo Kościołem katolickim, który jest wspólnotą, rodziną. Tak różnorodną, wielobarwną, a jednak rodziną. Jest ona ustawiona na czymś, co nazywają „trójnogiem”, a którym jest: Słowo Boże, słuchane i głoszone, sakramenty święte, a zwłaszcza Eucharystia oraz wspólnota braterska. Kiedy dba się o każdy z tych wymiarów, Kościół stoi rzeczywiście mocno i stabilnie nawet wtedy, kiedy uderzają burze historii. Jeżeli tylko odejdzie od któregoś z nich, dopuści się jakichkolwiek zaniedbań, zaczyna się chwiać i wywracać. Dlatego pielgrzymka, która także z założenia pokazuje ludziom możliwość pięknego i radosnego życia w ubóstwie, kiedy się jest zdanym na Boga, własne siły i pomoc innych, kiedy też zabiera się ze sobą rzeczy najpotrzebniejsze, nie dbając o zbędne wygody, pokazuje, że do szczęśliwego życia tak niewiele potrzeba. Myślę, że to właśnie brak ubóstwa, przywiązanie do rzeczy i spraw, bardzo często komplikują życie, a nawet zabierają z niego, to, co najpiękniejsze, zamykając we własnym świecie. Kiedy nie docenia się tego, co się ma, nawet jeśli jest skromnie, pojawia się jadowita zazdrość, a ta rodzi zawiść, a nawet nienawiść. Ludzie stają się niewolnikami swojego egoizmu. Mam wrażenie, że od lat świat tak każe na przykład wychowywać dzieci. Słyszałem niedawno w poczekalni do lekarza rozmowę dwóch dziadków, Polaków. Wyprzedzali się z przechwałami, jak swoje zdolne wnuki muszą zawozić na taki sport, na inny. Jak niewiele czasu mają te dzieci dla rodziny, no ale sport i dobre wyniki są ważne. Dobrze wiadomo, że często dzieje się to w niedziele. Wtedy już nie ma mowy o pójściu na mszę do kościoła, wątpię też, czy jest czas na wspólny rodzinny obiad. No, ale łatwo jest się usprawiedliwić ze wszystkiego. Pytam się jednak o to, jaka będzie przyszłość tych dzieci, młodych? Jakie wartości, o ile w ogóle będą, staną się pierwszymi? Wiara? Rodzina? Czy tylko moja własna przyjemność?
Cieszy mnie, kiedy wśród pielgrzymów spotykam rodziny z dziećmi oraz młodych. Widzę, że wielu z nich, mimo wszystko wybierając inny styl na spędzenie kilku dni, wraca do domów jakoś wewnętrznie umotywowanych. I to jest niezwykłe! Stąd, kiedy na przykład w telewizyjnych informacjach wśród zalewu politycznego hejtu jednych na drugich oraz krwawych wiadomości o wojnach, kataklizmach, morderstwach i tragediach, pojawi się taka perełka, jak ta sprzed kilku dni, która pokazuje studentów, którzy po raz kolejny w wakacje, zbierając wcześniej potrzebne fundusze, sami wyremontowali przedszkole dla niepełnosprawnych dzieci, a rok wcześniej dom opieki, to naprawdę buduje! I oby takich pereł pokazywano więcej, bo one są! Podobnie jak młodych uczestniczących w przeróżnych wolontariatach w krajach misyjnych i innych akcjach dobroczynnych. Oczywiście nie jest to efekt po-pielgrzymkowy, choć czasami kto wie. Nie wszyscy też są katolikami, żeby było jasne. Chodzi jednak o to, że takie akcje trzeba pokazywać i nagłaśniać, gdyż wyrywają one z egoizmu i przyjemnościowego myślenia jedynie o sobie. Otwierają na wspólnotę z innymi i motywują do dobra. A to dobrze prorokuje na przyszłość.
Mnie także wewnętrznie podładowały chwile spędzone między pielgrzymami w Częstochowie. I umotywowały. I oby tak dalej!
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.