Świat powoli mógł odetchnąć z ulgą. Po głosowaniu w Izbie Reprezentantów, w którym zdecydowana większość kongresmenów i kongresmenek zagłosowała za zawieszeniem limitu zadłużenia państwa, widmo potężnej gospodarczej zapaści się oddaliło. Za głosowało 314 członków Izby, przeciw 117. Ustawa trafiła do Senatu (gdzie w czwartek przed oddaniem naszej gazety do druku nie było jeszcze głosowania).
To było pierwsze takie wyzwanie dla administracji Bidena. Kompromis w sprawie limitu zadłużenia państwa oznacza prawdopodobne zapobiegnięcie doprowadzenia do niewypłacalności Stanów Zjednoczonych. Ekonomiści przestrzegali, że taka ewentualność oznaczałaby groźbę globalnej recesji na niespotykaną dotąd skalę. Ale wiadomo, że w negocjacjach, jakie toczyły się za kulisami, chodziło też o odniesienie sukcesu przez dwie sprzeczne wizje, jak należy kierować finansami państwa. Kto wygrał? Obie strony twierdzą, że odniosły sukces.
Jeżeli zastanowimy się nad elementarnymi różnicami w podejściu do ekonomii pomiędzy Republikanami a Demokratami, to najprościej je scharakteryzować w taki sposób; ci pierwsi chcą ograniczenia wydatków państwa, ale utrzymania niskich podatków, a ci drudzy kosztem wyższego obciążenia podatkowego są gotowi wspierać najniższe warstwy społeczeństwa. Dlatego od samego początku rozmów strona reprezentująca kontrolowaną przez Republikanów Izbę Reprezentantów domagała się radykalnego obniżenia wydatków państwa, twierdząc, że postępujący dług państwa należy zatrzymać. Biały Dom kontrargumentował, że to poprzednia administracja Donalda Trumpa doprowadziła do wzrostu zadłużenia o prawie 8 bilionów dolarów (U.S. trillions), czyli prawie jedną trzecią, a rząd Bidena stopniowo go obniżał. Gwoli ścisłości należy zwrócić uwagę, że wzrost zadłużenia nastąpił głównie z powodu pandemii i uruchomienia programów pomocowych, a te wprowadził rząd Trumpa, ale Biden większość utrzymał.
Negocjacje były trudne, bo konieczne było znalezienie kompromisów. A o te, w spolaryzowanym jak nigdy wcześniej Waszyngtonie – niezwykle trudno. Konieczne były ustępstwa i już na etapie bezpośrednich rozmów prowadzonych pomiędzy Bidenem i McCarthym pojawiły się obawy polityków obu stronnictw. Aby to wyjaśnić, należy nieco cofnąć się w czasie. W 2011 roku pojawił się podobny kryzys, gdy ryzyko ogłoszenia niewypłacalności przez USA wyraźnie pojawiło się na horyzoncie. Wtedy prezydentem był Barack Obama, a Republikanie mieli kontrolę nad Kongresem po przeprowadzonych jesienią 2010 roku wyborach połowy kadencji. O analogiczności sytuacji świadczy też fakt, że Ameryka miała za sobą gigantyczny kryzys na rynku nieruchomości po upadku banku Lehman Brothers. Kryzys, który niósł za sobą konieczność pobudzenia konsumpcji i wprowadzenia przez poprzednika Obamy – George’a W. Busha pakietów stymulacyjnych. Te napędzały inflację. Sytuacja doskonale znana nam doskonale obecnie – po pandemii COVID-19. Pomiędzy Białym Domem a Kongresem trwał impas i wówczas do gry wkroczył… Joe Biden, ówczesny wiceprezydent, któremu Obama powierzył misję znalezienia złotego środka, który pozwoli na porozumienie. Wówczas Biden, widząc konieczność przełamania kryzysu, zgodził się na utrzymanie wprowadzonych przez administrację Busha obniżek podatków dla najwyższych sfer społeczeństwa. Republikanie po dziś dzień argumentują, że to właśnie bogaci przedsiębiorcy napędzają obrót gospodarczy i tworzą miejsca pracy. To zgodne z reagowską teorią „skapywania” (trickle down economics), filozofią, która u Demokratów wywołuje nerwowe reakcje. Politycy lewicy uważają, że teoria skapywania pogłębiła podziały w społeczeństwie, zubożyła klasę średnią i doprowadziła do tego, że to najbogatsi powiększyli majątek, podczas gdy na najniższych szczeblach coraz bardziej dotkliwa jest bieda. Stąd i teraz obawy – czy Biden nie posunie się za daleko?
Rozmowy do łatwych nie należały, zważywszy, że Biden musiał wyjechać na kilka dni na szczyt G-7. Skrócił co prawda podróż, przekładając wizytę w Australii i Papui Nowej Gwinei, ale i tak część polityków opozycji uważało, że powinien pozostać w Waszyngtonie i doprowadzić do porozumienia. Wreszcie, po powrocie Bidena – w trakcie weekendu, Biały Dom postawił wszystko na jedną kartę. Zagroził użyciem przepisu prawnego w oparciu o 14 poprawkę do Konstytucji, który umożliwiłby zniesienie limitu długu z pominięciem Kongresu. Było to zagranie mocno ryzykowne, bo sam Biden obawiał się, że sprawa utknie w sądach, a te nie rozstrzygną na czas, czy zastosowanie 14 poprawki jest zasadne. Mimo to zdecydował się zagrać va-banque. I to się opłaciło.
Po zakończeniu negocjacji obie strony ogłosiły sukces. McCarthy chwalił się, że Biały Dom wyraził zgodę na najwyższe cięcia wydatków w historii. Zwracał uwagę na jeden sporny punkt, a mianowicie połączenie wymogu pracy z otrzymywaniem zasiłków socjalnych. Bidenowi nie udało się przekonać wszystkich członków swego ugrupowania, że jest to rozwiązanie optymalne. Sprzeciw wobec kompromisowej ustawie zapowiedzieli politycy najbardziej lewicowego skrzydła partii, czyli senator Bernie Sanders i kongresmenka Alexandra Ocasio-Cortez. Wśród Republikanów też pojawiły się głosy niezadowolenia. Senator Mike Lee powiedział, że będzie na „nie”. Lindsey Graham, prominentny polityk uznawany za głos rozsądku w GOP podkreślił, że nie podoba mu się zbyt małe inwestowanie w wojsko i obronność. Deklaracji, jak będzie głosował, jednak nie złożył.
Czy nad głową Kevina McCarthy’ego zawisły właśnie czarne chmury? Jego pozycja w partii jest bardzo słaba. McCarthy został wybrany spikerem Izby dopiero w 15 głosowaniu. Jeśli radykalne skrzydło Izby chciałoby jego odwołania, to teoretycznie możliwy jest sojusz z Demokratami – coś, co może brzmi nieprawdopodobnie, ale jeśli weźmiemy pod uwagę polityczne kalkulacje – może nie jest nierealne. Wątpliwe jednak by Republikanie, nawet ci, którzy odważnie mówią o konieczności zmiany przewodnictwa izby niższej Kongresu, na taki krok się zdecydują. Świadomość, jak trudno było wywalczyć kompromis w sprawie ustanowienia McCarthy’ego przewodniczącym lub ewentualne znalezienie innego kandydata, może być czynnikiem, który powstrzyma ich od gwałtownych ruchów. Limit zadłużenia stanie się problemem kolejnego prezydenta, a czy będzie to Biden, Trump lub ktoś jeszcze inny, to na razie trudno wyrokować. Nie tylko Ameryka odetchnęła z ulgą. W sprawie zadłużenia i potencjalnej niewypłacalności do Janet Yellen, sekretarz skarbu, dzwoniło kilkunastu światowych ministrów finansów. Wszyscy przerażeni byli wizją realnego bankructwa USA. Na razie ta armagedoniczna dla globu wizja została oddalona.
Daniel Bociąga[email protected][email protected]