Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 10:26
Reklama KD Market
Reklama

Wielki Kaliber dla chicagowskiego pisarza

Wielki Kaliber dla chicagowskiego pisarza
Z Nagrodą Wielkiego Kalibru fot. Max Pflegel/Międzynarodowy Festiwal Kryminału

Z Grzegorzem Dziedzicem, autorem powieści „Żadnych bogów, żadnych panów”, zdobywcą prestiżowej Nagrody Wielkiego Kalibru, rozmawia Magda Marczewska.

Magda Marczewska: – Nagroda Wielkiego Kalibru, przyznawana podczas Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, to najważniejsze wyróżnienie, jakie może dostać autor powieści kryminalnej lub sensacyjnej. Sama statuetka jest solidna i sporo waży, ale pomijając jej cechy fizyczne, jaką wagę i jaki kaliber ma ta nagroda dla ciebie?

Grzegorz Dziedzic: – To najważniejsza nagroda branżowa, marzy o niej każdy autor powieści z gatunku kryminału i sensacji.

Czy kiedy pisałeś „Żadnych bogów, żadnych panów”, to myślałeś,  że możesz ją dostać?

– Tekst polecający moją powieść na okładkę napisał Marcin Wroński, czyli słynny autor kryminałów retro, których akcja dzieje się w Lublinie. Przeczytał książkę i, jeszcze zanim ona się ukazała, dostałem od niego wiadomość o treści „Nominację do Wielkiego Kalibru ma pan w kieszeni”. Uśmiechnąłem się i pomyślałem, że to bardzo miłe, taka kurtuazja, ale bez przesady. To moja pierwsza książka i – jak to z debiutami bywa – nie wiadomo, czy się spodoba czytelnikom i krytykom. Tak naprawdę ja, jako autor, po napisaniu tej powieści nie mogłem ocenić obiektywnie, czy ona jest dobra. No i okazało się, że Marcin Wroński miał rację, bo nie tylko nominacja, ale i Nagroda Wielkiego Kalibru się tutaj wydarzyła. Zresztą sam Wroński napisał do mnie już po fakcie i wiadomość brzmiała „A nie mówiłem? Gratulacje!”.

Międzynarodowy Festiwal Kryminału to duże wydarzenie, ściągające najlepszych, najbardziej poczytnych autorów kryminałów oraz miłośników gatunku. Podczas spotkania ze wszystkimi nominowanymi siedziałeś na scenie z uznanymi pisarzami jak Jakub Żulczyk, Wojciech Chmielarz, Anna Kańtoch czy Joanna Opiat – Bojarska, Maciej Siembieda. Anna Rozenberg, która otrzymała nagrodę im. Janiny Paradowskiej, i ty, byliście jedynymi debiutantami. Jak się czułeś w tym gronie, które – co dało się zauważyć – jest dosyć hermetyczne?

– Z całą pewnością nie czułem się częścią tego środowiska. Pojechałem tam jako człowiek znikąd, jako postać „no name”, bo – nie oszukujmy się – moja książka została wydana w wydawnictwie, które jest dosyć niszowe i ma niewielkie zasięgi, więc nie dotarła do szerokiego grona czytelników. Ale, szczerze mówiąc, pojechałem tam bez kompleksów. Ja już w momencie, kiedy książka doszła do finałowej siódemki, wiedziałem, że napisałem dobrą powieść. Co prawda, nie wiedziałem, czy dostanę Nagrodę Wielkiego Kalibru, bo, jak wspomniałaś, nazwiska Żulczyk, Chmielarz, Kańtoch to są nazwiska, które mogą onieśmielać nie tylko debiutanta, to jest pierwsza liga polskiej literatury kryminalnej. Ale wchodząc na scenę, nie czułem się absolutnie pisarzem gorszego sortu czy gatunku, cieszyłem się, że znalazłem się w tym gronie. A decyzja jury potwierdziła, że moja obecność tam, na tej scenie, była w pełni zasłużona.

Laureaci Międzynarodowego Festiwalu Kryminału 2022. Od lewej: Joanna Opiat-Bojarska, Anna Rozenberg, Grzegorz Dziedzic fot. Max Pflegel/Międzynarodowy Festiwal Kryminału

A jak to wyglądało z technicznej strony? Czy autorzy do końca nie wiedzieli, kto wygra?

– Nikt nie wiedział, ponieważ jury podejmuje decyzję w dniu przyznania nagrody, a prowadzący galę Irek Grin dostał sms-a z nazwiskami laureatów dopiero na scenie.

Powieść „Żadnych bogów, żadnych panów” zbierała pozytywne opinie od czytelników. Natomiast na festiwalu zetknąłeś się z opinią krytyków, literaturoznawców. Skład jury był imponujący, na czele z profesor Małgorzatą Omilanowską, która wygłosiła nietypową, bardzo entuzjastyczną i osobistą laudację. W pewnym momencie zwróciła się do ciebie, mówiąc „Ma pan niebywały talent”. Jak czujesz się po usłyszeniu tych wszystkich szalenie komplementujących opinii jury i czyja ocena jest dla ciebie personalnie ważniejsza: czytelników czy krytyków?

– Przede wszystkim książki pisze się dla czytelników, bez nich książka jest tak naprawdę nic niewarta.

Oczywiście, idealna sytuacja to ta, kiedy książka podoba się i czytelnikom, i krytykom. Ale zdarza się, że powieść docenią krytycy, a czytelnicy są oporni, a jeszcze częściej, także w literaturze kryminalnej, zdarzają się autorzy nieprawdopodobnie poczytni, ale jeżeli chodzi o wartość literacką, to ich książki nie są w żaden sposób doceniane przez fachowców.

– Nadal jednak twierdzę, że książki pisze się dla czytelników, zwłaszcza w tym gatunku, który jest rozrywkowo-popkulturowy. Ja świadomie wybrałem czarny kryminał jako gatunek mojej powieści, chociaż kryminał jest tutaj tylko pretekstem, żeby opowiedzieć historię Polonii chicagowskiej. Znalazłem się w najlepszej możliwej sytuacji, czyli książka podoba się czytelnikom i zbiera pochwały krytyków. Dla mnie słowa profesor Omilanowskiej są słowami niezwykle ważnymi. Dają mi ogromną motywację do pisania i utwierdzają w przekonaniu, że wybrałem słuszną drogę. Napisanie książki siedziało we mnie przez tyle lat, że w końcu to zrobiłem, poszedłem za głosem serca i intuicji, i posłuchałem tych, którzy mówili „masz talent – pisz”. Pokazało mi to, że rzeczywiście ten dar mam. I teraz pozostaje tylko pisać, żeby go nie zmarnować.

Spotkanie z czytelnikami i uczestnikami Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu fot. Max Pflegel/Międzynarodowy Festiwal Kryminału

Czy ta nagroda coś ułatwiła tobie jako pisarzowi? Jak sobie wyobrażasz swoją dalszą drogę pisarską?

– Nagroda Wielkiego Kalibru zawsze otwiera drzwi, jeżeli chodzi o możliwości wydawnicze, promocyjne i sprzedaż książek. Tak że w jednym momencie zmieniło się wszystko. Na bankiecie po gali wręczenia nagród jedną z osób, które mi gratulowały, był Paweł Goźliński, redaktor naczelny wydawnictwa Agora, który szybko przeszedł od słów do czynów i złożył mi ofertę wydawniczą. Myślę, że ta moja kariera pisarska dopiero teraz się na dobre rozpoczyna i z wydawnictwem tej miary co Agora nabierze rozpędu. Na razie podpisałem umowę na wydanie dwóch kolejnych części Trylogii Chicagowskiej, czyli dalszych przygód Teodora Ruckiego, ale jest też mowa o innych książkach, bardziej współczesnych, żeby to nie były tylko kryminały retro.

W historii Międzynarodowego Festiwalu Kryminału dopiero po raz trzeci debiutant otrzymał główną nagrodę. Pojawiają się określenia takie jak „sensacja”. Napisał tak między innymi Wojciech Chmielarz. Czy myślisz, że fakt, że przyjechałeś zza oceanu i jesteś spoza polskich kręgów literackich, ma tu znaczenie?

– Myślę, że tak. Przyjechałem – jak to powiedział prowadzący galę Irek Grin – z jakiejś tam Ameryki, jestem autorem nikomu praktycznie nieznanym, ale przede wszystkim też autorem niepromowanym. Bo kiedy debiutanta wyda duże wydawnictwo, które pompuje pieniądze w promocję, to on już jest jakoś tam rozpoznawalny. A tutaj tego nie było. Przyszedł Dziedzic – Kopciuszek, wszedł na bal tych elit i rozbił bank. I – teraz spekuluję – ci znani pisarze jak Jakub Żulczyk czy Wojciech Chmielarz ostrzyli sobie zęby na tę nagrodę, a tu taka niespodzianka.

Porozmawiajmy przez chwilę o anturażu, czyli o Polsce. Wizyta pierwsza od pięciu lat, krótka – jak wrażenia?

– Polska ma szczególne miejsce w moim sercu, zawsze jest miło tam pojechać, ale to rozumie każdy imigrant. Każdy z nas lubi pojechać do Polski na wakacje, szczególnie kiedy dolar dobrze stoi. Poza Wrocławiem byliśmy przejazdem w Krakowie, w Kielcach i Tarnowie. Polska się niesamowicie zmieniła i unowocześniła, nawet ludzie jacyś milsi i bardziej życzliwi, niż pamiętam z dawnych lat. Te same zapachy, te same smaki, taka podróż sentymentalna. Bardzo miła.

Udzieliłeś już kilku wywiadów i za każdym razem, kiedy jest to rozmowa z polskim medium, pada pytanie, czy będzie jakiś kryminał osadzony w Polsce, może w twoim rodzinnym mieście Tarnowie. Co o tym myślisz?

– Do tej pory nie myślałem. Ale to nie jest zły pomysł, ponieważ ja uważam, że książki powinno się pisać o tym, co się zna. Myślę, że dlatego „Żadnych bogów, żadnych panów” miało tak dobry odbiór, bo ja z Chicago jestem związany od ponad dwudziestu lat. Tutaj spędziłem większą część mojego dorosłego życia. Ale wychowałem się w Tarnowie i to właśnie z Tarnowem jestem najbardziej emocjonalnie związany, więc czemu nie.

Spotkanie w Art Gallery Kafe w Wood Dale, marzec 2022 r. Na scenie: Grzegorz Dziedzic i prowadząca spotkanie Magda Marczewska fot. Peter Serocki

RECENZJA. ADAM KUSZ: Rzut oka w otchłań – o powieści Grzegorza Dziedzica „Żadnych bogów, żadnych panów” >>>TUTAJ<<<

Ja, jako imigrantka także związana z Chicago i zafascynowana tym miastem, bardzo barwnym, z niezwykłą historią i specyficzną atmosferą, cieszę się i jestem dumna z tego, że je opisałeś. Jak podkreślało jury, fantastycznie oddałeś klimat Chicago sprzed stu lat, naprawdę udało ci się przenieść czytelnika w tamte czasy i oddać atmosferę rzeźni, stalowni, zaduch małych uliczek. Ten temat jest zupełnie niewyeksploatowany w Polsce, taka tabula rasa, na której napisałeś pierwsze zdania. I mam nadzieję, że to Chicago jeszcze przez jakiś czas będziesz pokazywał czytelnikom, zarówno polskim, jak i tym tutejszym, chicagowskim. Bo to, jak wyglądało polskie Chicago i oblicze Polonii sprzed stu lat, szerzej znane jest głównie historykom i pasjonatom historii.

– Oczywiście. Gdybym napisał kryminał retro osadzony w Tarnowie, to byłaby po prostu kolejna książka opisująca zbrodnię w średniej wielkości polskim mieście. Natomiast Chicago to rzeczywiście była nisza. W momencie, kiedy odkryłem, że tak naprawdę nikt z piszących po polsku pisarzy nie osadził akcji w polskim Chicago, to zapaliła mi się w głowie lampka, że to są niezmierzone możliwości. Chicago samo w sobie jest synonimem gangsterki, to sceneria wymarzona do powieści kryminalno-sensacyjno-awanturniczej. Polonia jest w tym mieście obecna tak naprawdę od początku jego istnienia. Sto lat temu Polacy i inni imigranci z Europy Środkowo-Wschodniej byli na najniższym szczeblu drabiny społecznej, co wiązało się z konsekwencjami w postaci mieszkania w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach, wysokiej przestępczości, czyli sceneria wymarzona dla powieści kryminalnej.

„Dziennik Związkowy” od ponad stu lat towarzyszy Polonii. Wiem, że lektura archiwalnych numerów gazety była dla ciebie bezcennym materiałem źródłowym.

– To, że przez kilka lat pracowałem w Dzienniku Związkowym, umożliwiło mi rozpoczęcie researchu. To właśnie w pomieszczeniach mieszczących archiwum gazety doznałem olśnienia, żeby umieścić akcję mojej książki w starym polonijnym Chicago. Spędzałem długie godziny, z wielką ostrożnością wertując stare roczniki gazet i to była kopalnia wiedzy na temat tego, jak Polacy tu żyli, jaka była ich rzeczywistość. Ale to właśnie z tych starych wydań gazety dowiedziałem się także, że jest duża część naszej historii, którą zapomnieliśmy, a moim zdaniem wyparliśmy. Czyli to, co związane z dzielnicami na południu Chicago, z Back of the Yards, z The Bush przy stalowniach. Myślę, że kolejne pokolenia Polonii zrobiły dużo, żeby tę historię zatrzeć.

 To jest w sumie naturalne, lubimy pamiętać to, czym możemy się pochwalić, z czego możemy być dumni.

– Oczywiście, dlatego mówiąc „historia Polonii”, myślimy o Trójkącie Polonijnym, czyli miejscu, gdzie kwitło życie kulturalne, gdzie mieściły się przeróżne organizacje i instytucje czy najbardziej znane polskie kościoły. A całe południe Chicago jest zapomniane, bo to były te gorsze dzielnice. Zresztą konflikt między północą a południem ma taki właśnie wymiar klasowy. Czyli północ to elity polonijne, które zadzierały nosa, a południe to pariasi i robotnicy. Co też jest nie do końca prawdą, bo pamiętajmy, że na Trójkącie istniała dzielnica nazywana Czarną Dziurą. To było kilka kwartałów ulic naprzeciwko kościoła Św. Stanisława Kostki, tam, gdzie teraz jest park z basenem. To była najbiedniejsza dzielnica Chicago. Ówcześni kronikarze życia miasta porównywali ją do slumsów Kalkuty, więc możemy sobie wyobrazić, co tam się działo. Zresztą została w 1914 roku zrównana z ziemią.

 Na zakończenie rozmowy pytanie: co dalej?

– Biorę się do roboty. Mam napisaną połowę drugiej części Trylogii Chicagowskiej, więc zasiadam do pisania reszty. Wydawnictwo chce, żeby kontynuacja ukazała się na wiosnę przyszłego roku, więc muszę się z nią uwinąć do jesieni.

Powodzenia i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała:

Magda Marczewska

[email protected]


Magda Marczewska jest dziennikarką radiową i prasową, związaną z chicagowskim radiem 103.1 FM WPNA i „Dziennikiem Związkowym”. Prywatnie – żona Grzegorza Dziedzica.


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama